Tym razem popłynąłem w górę rzeki, na tzw. przekop. Przed laty ograniczała nurt rzeki tętniąca życiem ogromna wyspa. Wiosną rwąca woda stanowiła zagrożenie dla wałów ochronnych. Rozkopano tę formę ustroju i stworzono rodzaj kanału, który zdecydowanie odciążył bieg rzeki. Pozostawione w wodzie olbrzymie karpy, korzenie drzew, nie mniej stworzyły fenomenalny system ochrony ryb przed rybakami czy kłosownikami. Tęgie zawady również wędkarzom się naprzykrzały. Jednogłośnie wszyscy klęli. Jednakże z tego powodu gnieździły się tam narwiańskie potwory, które zazwyczaj były nie do złowienia.
Łajbę zakotwiczyłem tuż przed wyspami. Nie chciałem zmieniać sprawdzonej przynęty i znów posłałem ją w czeluść. No zobaczymy? Wykonałem ze trzy rzuty tylko w jedno miejsce. Nagle poczułem silne uderzenie.
– Jest! - wrzasnąłem. Musiałem zluzować hamulec, bo myślałem, że kij mi pęknie. Wspomniałem Piotrka. Szkoda, że on tego nie widzi! Trudno, niech żałuje. Ryba szalała na wędce. Zaczął lać deszcz. Ciepły deszcz. I podczas holu zmokłem do suchej nitki. Mimo to wyholowałem kolejną cudowną sztukę. Szczęśliwy i uśmiechnięty po pachy wróciłem do przystani. W deszczu pan Henio wypatrywał mnie, jakby wiedział, że na pewno coś złowię. Zresztą w tych sprawach pan Henio miał nosa. Głęboko wierzył we mnie i moje magiczne przynęty. Poprosiłem go o pamiątkowe zdjęcie. Tego dnia rozpadało się na dobre i miałem już dość atrakcji.
Następnego dnia wstałem już zły, bo w nocy słyszałem, jak lało. Przez sen prosiłem Boga, aby o świcie nie prało. Rano nie padało, ale wszystko było mokre. Na domiar tego nad głowią wisiały ciężkie chmury, z czego pojawiła się mżawka. Ogólnie było ciepło, więc tylko zmieniłem portki i ruszyłem po następną przygodę. Po drodze spotkałem pana Henia, który powiedział mi, że nikt z turystów, wędkarzy nie wypłynął i znów będę sam na wodzie. Odparłem z uśmiechem, że ja nie przyjechałem tu się opalać tylko na ryby. Załadowałem wędkarskie manele do łodzi i usłyszałem błogosławieństwo pana Henia. Płyń z Bogiem i złów dużą rybę, usłyszałem. Uśmiechnąłem się i w garść mocno chwyciłem wiosła. W drodze na „przekop” nigdzie się nie zatrzymałem. Pod presją nadciągającego zachmurzenia zadawałem sobie pytanie – czy przypadkiem rzeczywiście na darmo nie płynę? Miałem mieszane uczucia do tego, co miałem robić. Po trzydziestu minutach dobrego wiosłowania zakotwiczyłem w mniej więcej tym samym miejscu, co wczoraj. Cicho położyłem ciężar na dnie. Przygotowanym wabikiem rzuciłem w ciemne odmęty Narwi. Wykonałem tak kilka rzutów i nic, nawet nie miałem trącenia. Nieco zwątpiłem, ale... Po krótkiej chwili zastanowienia w oko wpadł mi inny, jaskrawo pomarańczowy smukły wobler w czarne pasy. Wzorem przypominał abstrakcyjnie pomalowanego okonia. Z góry wiedziałem, że tę przynętę trzeba było podać inaczej. Był wolno tonący, więc łódź przestawiłem. Rufa była ze trzy metry od spadu. Przed wyrzuceniem woblera obserwowałem powierzchnię wody. Szukałem jakichkolwiek oznak ruchu na wodzie. Wypatrywałem zawirowania i lustrzanej gładzi. Lustrzana tak nie do końca, bo przecież zaczął padać drobniutki deszcz. Niemniej jednak wyraźnie było widać czy na powierzchni coś się działo, czy nie. Posmarowałem wobler swoim atraktorem i posłałem go na skraj zagłębienia w nurcie rzeki. Dobrą chwilę odczekałem, aż wobler osiadł na dnie. Zacząłem się niecierpliwić z powodu narastającego dżdżu. Zwinąłem nadmiar żyłki i lekko zaciąłem, by złapać kontakt z wabikiem. W jednej chwili poczułem, że wobler pracuje rytmicznie jak mechanizm w zegarku. Nagle poczułem diabelnie mocne przygwożdżenie go do dna. Jedno szarpnięcie i w szalonym tempie żyłka zaczęła ubywać mi z kołowrotka. Nieco zwolniłem hamulec i rzuciłem się do odcumowania łodzi. Teraz swobodnie spływałem z prądem rzeki. Wtedy to zacząłem holować tęgą rybę. Po sile wyciągania żyłki już wiedziałem, że w mój wobler pochwycił kolejny sum. Z prądem rzeki ciągnął łódź jak kusak bryczkę.
Ryba ot tak przepłynęła ze dwadzieścia metrów i nagle stanęła. Z pomocą wioseł zatrzymałem się na jej wysokości. Z miejsca znów ryba ruszyła, ale teraz w przeciwnym kierunku. Cholewa, bawi się w kotka i myszkę. Kręciłem łajbą raz w lewo, a potem w prawo. Nie zważając na moje usilne starania sum na powierzchni, wywalił swe cielsko i skierował się w górę rzeki. Z piekielną siłą praktycznie głównym nurtem w prostej linii pod prąd kierował się w „przekop”. Zapewne będzie się czuł tam bezpieczniej ze względu na wszelkie znane jemu kryjówki. To miejsce zawsze było znane z różnego formatu nieprzyjemnych zawad. W związku z tym właśnie tam przebywały narwiańskie potwory. I zdaje się takiego potwora miałem na kiju. Mniej więcej po dwustu metrach ryba nagle stanęła. Łodzią napłynąłem nad nią i palcami przytrzymując szpulę, ostrożnie zacząłem podnosić ją w górę. Nagle poczułem uderzenie w żyłkę, jakby przejechał po niej samochód. Wędka wygięła się w pałąk, aż kołowrotek zarzęził. Nastała cisza. Spokój, chwilowy impas sprowokował mnie do dalszego wyginania wędki. Nie mogłem pozwolić na odpoczynek przeciwnika, gdyż pomyślałem, że będę z nim tak pływał do wieczora. I gdy ryba, po prostu będzie się wylegiwać, ja będę, coraz bardziej zmęczony i zmoczony przez narastające opady deszczu. Zniecierpliwiony biegiem zdarzenia zacząłem pompować nieco odważniej. Czułem, że drapieżnik się denerwował, coraz bardziej demonstrował swą siłę. Mój rywal coraz mocniej tłukł ogonem o żyłkę.
Ta przepychanka trwała z piętnaście minut. W ostateczności sum zaczął wypuszczać z siebie powietrze, tym stając się ciężki jak kamień. Nie mniej jednak jeszcze nie dawał za wygraną, więc z czuciem ciągnąłem olbrzyma ku powierzchni. Wreszcie sum pokazał swoją mordę i wywinął nura, jakby się mnie przestraszył. Wtedy to bez problemu zatrzymałem kolejną ucieczkę. Znów podciągnąłem go do powierzchni. Tym razem cały przewalił się przy tuż łajbie. Wyczułem, że odjazdy ryby nie były tak silne, jak w połowie czy na początku walki. Teraz wyraźnie widziałem, że ryba osłabła. Po chwili za gębę dawała się prowadzić w lewo i prawo. Na ten czas dysponowałem wielkim podbierakiem, ale chciałem spróbować chwycić ją ręką. Owinąłem szmatą dłoń. Przede mną wyłoniła się ogromna morda. Na wszelki wypadek lekko trąciłem ją. Nie wiedziałem, czy będzie szczekała, czy chciała mnie zjeść. Była spokojna, zmęczona i nie kłapała. Prawdę mówiąc, nie reagowała na klepanie po łbie. Prawą ręką mocno chwyciłem za dolną szczękę i błyskawicznie odłożyłem kij. Zdecydowanie włożyłem drugą rękę pod skrzela, uniosłem wielki jak ceber łeb. I wtargałem potwora do łodzi. Uniosłem mokrą głowę w górę i wyszeptałem nieludzko zmęczony. Miałem już dość emocji. Mokry, skonany, ale szczęśliwy, przed południem dotarłem do przystani. Tym razem pan Henio też miał przeczucie, że tu w przystani zaraz pojawię się z następnym sumem. I się doczekał, „mokrego suma”.
Zanim zdołałem wydobyć głos w warszawskich drzwiach mojego domu usłyszałem szloch, a potem jęki.
– Coś przeoczyłem, coś się stało – zwróciłem się z pytaniem do żony. Na łóżku leżała obłożona kompresami teściowa. Za mankiet chwyciła mnie i rzekła, że już umiera. Za drugi mankiet chwyciła mnie żona i szybko wyprowadziła z pokoju. Zdławionym głosem wybełkotała:
– Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie tu było piekło. Moja ukochana mamunia swą wizytację rozpoczęła od narzekania. Odciski palców przesłaniały jej ekran telewizora. Kurz był za szafką, a potem zaczęła przeglądać gablotę z bielizną. Brakowało kapusty kiszonej i szczotki do kibla. I wiele innych rzeczy było nie takich, o których mogłabym do wieczora powtarzać. Serwisową naprawę naszego życia rozpoczęła od prania. Na rozwieszenie olbrzymiej ilości upranych ciuchów w łazience było za mało miejsca. Przeniosła się na balkon. Uprzedziłam ją o istniejącym zagrożeniu. W mą stronę machnęła ręką. Chciała rozwiesić ręcznik. Przedtem strząchnęła go i ją trzepnęło. Co tu się działo? A teraz leży z zimnym kompresem na twarzy i wciąż powtarza, że już umarła. Potem strzeliła focha i teraz się nie odzywa.
– No i dobrze, przynajmniej mi łeb nie pęknie od jej gadania.
Przepysznym kąskiem świeżo usmażonego suma zażegnałem wszystkie fochy, nawet te sprzed tygodnia.
P. s.
Cieszę się, że schronisko w Pogorzelcu nadal dobrze działa i się rozwija. Tylko szkoda, że ja i moi koledzy trochę posunęliśmy się w czasie, a niektórych już nie ma. Do dziś głęboko wierzę, że ryby nadal tam są, tylko je trzeba umieć łowić, a nie narzekać, że dziś nie biorą. Wiem, że pasja jest pojęciem względnym, toteż będąc wędkarzem, na co dzień spotykam wspaniałych ludzi, którzy tam przyjeżdżają i te osoby, które również spotykam w swoim wędkarskim Kole, są bardzo mi bliskie.
Najnowsze komentarze