Jesienny wypad na Mazury – WOBLERY RĘCZNIE ROBIONE – HAND MADE WĄCHAŁA ZBYSZEK

Warszawa

+48 660 973 231 (WhatsApp/Facebook) z.wachala@woblery.eu

Jesienny wypad na Mazury

Wypad na Mazury

Z końcem września umówiłem się z Witkiem na ryby. Toteż w Mrągowie kupiłem trzydniowe zezwolenie na spinningowanie z łodzi. Kilkanaście metrów od brzegu sporego jeziora Witek miał swój nieźle wyposażony letniak, w którym miałem nocować. Było późne popołudnie, gdy kumpel wręczył mi klucze od domu i łodzi. Niestety musiał jechać do pracy i do mnie miał wpaść dopiero pojutrze.

Następnego dnia o 6,30 obudziło mnie przenikliwe szczękanie zębami. No tak, dom był nieocieplony a termometr wskazywał 6 stopni na plusie. Zaspany wygramoliłem się spod ciepłej kołdry i wyjrzałem przez okno. Niebo było bezchmurne i wiał lekki wschodni, ale przejmujący wiatr. Domknąłem okno. Za parę minut przez szybę poczułem już pierwsze promyki wschodzącego słońca. Szybko zjadłem śniadanie. Załadowałem sprzęt do samochodu i opatulony ruszyłem na przystań.

Doświadczenie mi podpowiadało, że podczas dużej fali biorą duże szczupaki. Dlatego miałem zamiar spinningować nawet dwudziestocentymetrowymi woblerami, więc wziąłem ze sobą dwa różnej wartości spinningi. Wiatr stopniowo się wzmagał i jak okiem sięgnąć jezioro pokryte było już sporymi falami. Znajome miejsce, w którym wiele lat temu łowiłem oddalone było z pięć kilometrów trasy wodnej. Na podstawie słynnej omegi przeszło tonowa, niezatapialna łódź kabinowa stawiała czoła nawet metrowym falom. Dotychczas w tej łodzi czułem się w miarę bezpiecznie. Tym bardziej że płynąłem z falą. Na plecach czułem zmieniający się powiew zimnego wiatru. W obecnym czasie dysponowałem tylko czterokonnym silnikiem spalinowym, więc miałem nieco mieszane uczucia. Czy dam radę wrócić, gdy mocniej powieje?

Płynąłem środkiem jeziora. Nie spieszyłem się, obserwowałem mewy zerkałem w ekran sondy. Przez cały czas głębokość wody wahała się pomiędzy 16 a 26 metrów. Na początku centralnego łowiska mniej więcej byłem po czterdziestu minutach. Sondą namierzyłem pierwsze z kilku około pięciometrowych wzniesień. Nad szczytem głębokiego spadu wyłączyłem silnik i opuściłem kotwicę. W rozkołysanej łodzi targanej znacznymi falami trudno mi było ustać w jednym miejscu. Teraz żałowałem, że nie wziąłem parasolki - dla równowagi. Rozpocząłem klasyczny i lżejszy spinning. W spienione odmęty rzucałem na przemian dużymi kopytami, twisterami, a potem wahadłówkami. Złowiłem pół kilo okonia. Eeetam... Nie po to tu przypłynąłem. Uwolniłem rybę z nadzieją złowienia większej sztuki. Po kwadransie łódź przestawiłem na głęboką wodę. Chciałem rzucać woblerami na wierzchołek stoku. Mocniejszy zestaw uzbroiłem w smukły, srebrny wobler z pofalowaną linią boczną. Wykonałem kilka rzutów. Energicznie raz po raz przynętę sprowadzałem dość głęboko i równolegle do stoku. Gdzieś tak przy siedmiu metrach poczułem gwałtowne uderzenie. Zaciąłem. Poczułem stanowczy opór, targanie i odjazd. Szczupak zerwał się w dwudziestometrową głębinę. Tam chwilę murował a moje serce waliło jak młotem. Wyłuskałem go stamtąd w kilka minut, ponieważ ciężki sprzęt, którym władałem pozwalał mi na zdecydowany i mocny hol. Spora fala znacznie utrudniała podebranie walczącej ryby, ale w ostateczności szczupak ważył nieco ponad trzy kilo. 

Pamiątkowy kadr i szczupak do wody...

Wiatr jakby na chwilę zelżał. Teraz nieco swobodniej czułem się w łodzi. Rzuciłem i znów pobicie. Za chwilę kolejna trójka leżała w łodzi.

DSC01925
Kolejna ponad trzykilogramowa sztuka złowiona na ten sam karbowany wobler

Fartownym woblerem rzuciłem w to samo miejsce. Sprowadzałem go w głębinę, gdy mniej więcej w połowie drogi nastąpił kolejny atak. Wędka wygięła się w pałąk i szybko zaczęła ubywać mi linka. Po chwili miałem wrażenie, że ryba nie zeszła w głębinę lecz przycupnęła w połowie stoku. Napinałem wędkę. Gdy postawiłem mocniejszy opór tym razem ryba zerwała się w głąb czeluści. A ja na tę chwilę za nic nie mogłem jej zatrzymać. Obawiałem się, że od napięcia w zestawie zaraz coś strzeli. Miałem duży zapas linki, więc zbytnio się nie frasowałem i nieco poluzowałem hamulec walki. Ryba zdaje się dotarła do dna i tam z miejsca przez chwilę nie dała się ruszyć. Ponownie dokręciłem hamulec. Napiąłem kij, gdy nagle poczułem mocne i cykliczne targania. Niczym rozwścieczony pies rozszarpywał kapeć swojego właściciela. Przycupnął gdzieś i znów nie mogłem go podciągnąć do siebie. Zbyt mocne napinanie zestawu nagle zakończyło kilkuminutową zdecydowaną walkę. Hmmm! Stanąłem jak wryty. Wąchała obudź się! Co tam schrzaniłeś? Natychmiast milion wątpliwości pojawiło się w głowie. A może drugą kotwą zaczepił o twarde dno? Nie wiem, co było powodem rozgięcia kółeczka łącznikowego, że w konsekwencji pokaźny drapieżca po części uwolnił się. Zabrał ze sobą zapewne tkwiącą w paszczy kotwicę 2/0. To moja wina. Zdaje się tu moje lenistwo wyszło na jaw. Mimo to, że w domu dysponowałem jeszcze właściwym materiałem to nie chciało mi się samemu zrobić solidnych kółek, które nigdy mnie nie zawiodły. W to miejsce zamówiłem kilkaset sztuk jak widać tandetnych kółek w  fabryce sprężyn i ot efekt. Byłem wściekły. Wściekałem się, że komuś tam zaufałem. Gdy ochłonąłem pomyślałem, że w sumie te kółka nie były aż tak słabe. Przecież na nich nie jedną pięćdziesięciokilogramową rybę wyholowałem. Szkoda czasu na rozpacz czy dogłębną analizę błędów. Nie pierwsza sztuka, którą strciłem. Teraz byłem na rybach i pragnienie połowu szczupaków nadal nie opuszczało mnie. Tym bardziej że ostatni okaz zdecydowanie mi podniósł ciśnienie.

Grzywiaste fale zalewające dziób i część burty dawały się nieźle we znaki. Porywy wiatru były nadal silne i tylko w niektórych miejscach pojawiały się metrowe fale. Pełne słońce i żadnej chmurki na niebie dawało mi nadzieję na odprężenie i zelżenie wiatru. 

Tymczasem wiało jak cholera.  Jeszcze wrócę w to miejsce po tego szczupaka. Niech on i ja ochłoniemy odgrażałem się w myślach. Odkotwiczyłem i przepłynąłem około dwustu metrów w bardziej spokojne miejsce.

DSC01932A
I jeszcze jedna, tym razem sześciokilogramowa sztuka ląduje na dnie łodzi

Sondą namierzyłem kolejny przepastny stok. Wokoło dwudziestometrową głębinę opuściłem cumę. Tu w tym miejscu fala wydawała się mniejsza. Przynajmniej na tę chwilę nie zalewała mi łodzi. W kolorze jasno seledynowym na zestaw założyłem trzynastocentymetrową Uklę. Był to sprawdzony wobler i na ten model od lat łowiłem nie tylko szczupaki. Na miarę rzutów technika wciąż była ta sama. Rzucałem wobler w rozległą toń na szczyt górki i energicznie sprowadzałem w głębinę równolegle do oświetlonego słońcem stoku. Intensywne prowadzenie przynęty nagle zostało przerwane kolejnym atakiem. Chwila szarpaniny i trzy i pół kilowiec ląduje na dnie łodzi. Przepiękna bestia. Tego szczupaka nie wypuściłem do wody. Zapragnąłem zrobić z niego kolację. Wiatr był znośny, więc nie zmieniłem miejsca i spinningowałem dalej.

W ciągu kwadransa nie miałem brania. Zrobiłem przerwę. Pragnienie połowu było tak silne, że w kilka sekund połknąłem drugie śniadanie. Gorąca herbata nieco rozgrzała zgrabiałe dłonie. Zabawę z wędką zacząłem od nowa. W trakcie pierwszego rzutu w ten sam wobler rąbnęła szóstka, która w następstwie wylądowała na dnie łodzi.

IMG_20170928_104443
Następne dwa drapieżniki złowione na srebrny, pofalowany wobler

Po sesji zdjęć szóstkę puściłem wolno. W jednej chwili miałem mieszane uczucia. Wrócić do miejsca gdzie zerwałem dużego szczupaka czy dalej tu łowić? A może po prostu zmienić wobler i zostać na miejscu? I tak zrobiłem. Na zestaw znów założyłem srebrną, czternastocentymetrową Uklę z pofalowaną linią boczną. Smukłą przynętą wykonałem długi rzut pod wiatr. Wobler ostro zanurkował i zdecydowanie zaczął pracować. Gdy przeszył tak może z pięć metrów wody poczułem szarpnięcie. To następny szczupak, który wyrwał się w przepastną otchłań. Jednak nie dotarł do dna, gdyż go udało mi się ujarzmić. Na dnie łodzi wylądował ponad dwu i pół kilowiec. Uwolniłem go od zdradzieckiej przynęty, ale jeszcze nie wypuściłem do wody. Czekałem na kolejny okaz. Czas szybko upływał a wiatr chwilami był nadal nieznośny. Spinningowałem dalej. Zaraz był następny szczupak. Mocno zapięty drapieżca również trafił do mojej łodzi. Ten okaz ważył nieco ponad trzy i pół kilo. Fragment zdarzenia uwieczniłem na klatce filmowej. 

Te powyższe dwie sztuki również uwolniłem.

Było już po południu i nadal zimno. Dostrzegłem na niebie charakterystyczne pasma rozwianych chmur, które mi zawsze podpowiadały o zmianie pogody. Dokuczliwy, wręcz lodowaty wiatr teraz dawał mi się nieźle we znaki. Wiało i wiało. Zgrabiałe ręce i gil do pasa. Chwilami miałem już dość wszystkiego. Tym bardziej odeszła mi ochota na jakąkolwiek zmianę czy powrót do poprzedniego miejsca. Jedynie zmieniłem wobler. Na zestaw założyłem zwykłą Uklę, ale w innych kolorach. Fioletowo niebieski grzbiet, czerwony brzuch i srebrno niebieskie boki. Liczyłem na to, że to miał być as numer jeden. Sięgając pamięcią w przeszłość dobrze pracujący wobler właśnie w danych kolorach rzeczywiście był przynętą niezastąpioną. Szczególnie w godzinach popołudniowych oraz w pochmurne i raczej stabilne dni. Nie wiele się pomyliłem. Wciąż tym samym sposobem podawania przynęty ten model okazał się łakomym kąskiem dla następnego przeszło dwu i półkilogramowego szczupaka.

Po uchwyceniu w kadrze uwolniłem tę piękną i pełną wigoru sztukę. W następnych chwilach jeszcze złowiłem kilka podobnych szczupaków. Poza dwoma sztukami (poniżej) więcej ryb już nie kadrowałem. Wciąż to samo: 3-5 czy 6kg. Zależało mi na przedniej zabawie oraz przetestowaniu dwóch nowych modeli, które jeszcze "nie ujrzały światła dziennego". Po zakończonych testach dalej łowiłem i wypuszczałem szczupaki. Tym razem łowiłem je na sprawdzony dziesięciocentymetrowy wobler Klasyk10 w kolorze fluor-pomarańczowy grzbiet, fluor-żółty brzuch i złoto jaskrawe boki. Piękna sztuka

(odpowiednio użyty model doskonale mi się sprawdzał w rzece:  video 1 - przykład  i kolejny video 2 - przykład ) 

Miałem już dość atrakcji i po południu spłynąłem do portu.IMG_20170929_153745Te ostatnie szczupaki złowiłem tuż przed przystanią. Zwracając im wolność dostałem szansę na kolejne owocne spotkanie w następnym sezonie.

O piętnastej w przystani ostatni rzut okiem na wietrzną pogodę i złowione ryby. Nic się tu nie zmieniło, może kilka łódek przybyło. Dalej biorą tu ryby. W ostateczności zabrałem ze sobą dwie sztuki. Powiadomiłem Witka, że śmiało z małżonką może wieczorem wpaść na pieczonego szczupaka przy świecach i lampce wina.

Na noc uruchomiłem piec gazowy. Następnego dnia nie dość, że było zimniej i nadal wiało to jeszcze lało jak diabli. Dla mnie to już nie była bajka, lecz cały dzień musiałem znosić katusze. Trzeciego dnia pogoda się nie zmieniła. Przed południem ruszyłem w stronę Warszawy. W sumie byłem szczęśliwy, że choć jeden dzień zaliczyłem do udanych. Testowałem swoje przynęty i właśnie na nie złowiłem kilka przyzwoitych szczupaków. W dodatku jeden urwany drapieżca nieźle mi podniósł ciśnienie. W następstwie zrobię mocne kółeczka i jeszcze trafi kosa na kamień.