Jako pętak spędzałem z ojcem wiele czasu na rybach. Wpierw jeździliśmy motorem nad Kanał Żerański, łączący Zalew Zegrzyński i Wisłę. Gdzieś tam w połowie tego łącznika metodą gruntową ojciec wyławiał niewielkie sumy, a potem uwalniał je. Doświadczenia rasowego wędkarza zdobywał na brzegach okolic zapory w miejscowości Dębe i nieco w górę zalewu. Jednak w większości przypadków tamtejszym rybom nie dawał rady. Postępy w jego wędkarstwie przesądziła wypożyczona łódka. W rzeczy samej moje sukcesy również były uzależnione od łajby. Stary mój upatrzył sobie położone na pięknej skarpie rzeki Narew schronisko wędkarskie PZW Koła nr 3 Mokotów. Będąc na łódce widziałem holowane wielkie szczupaki. W tamtym czasie przemysł wędkarski nie był tak rozwinięty, jak dziś a on władał nie tego wymiaru sprzętem. Chyba dlatego większość potyczek z wielkimi rybami najczęściej przegrywał. Gdy się postawił omalże nie wypadł z łódki. Pękały kije i najlepsze żyłki. Jak Syzyf uparcie naprawiał zniszczony sprzęt, a potem rwał, łamał w kolejnej konfrontacji. Robił następne olbrzymie wahadła i doczepiał do nich najlepsze w tym czasie, piekielnie ostre fińskie kotwice. A potem znów w wolnym czasie motorem grzaliśmy na łódkę, nad Narew do Pogorzelca.
Przy urokliwym odcinku szeroko rozlanej Narwi możliwości wędkarskie są nawet dziś nietuzinkowe. Chociażby dlatego, że w tym otoczeniu występuje mały rzeczny archipelag wysepek, na których swobodnie można rozbić namiot i oddając się beztrosce, ze wbitymi w ziemię wędkami byczyć się kilka dni. Nawet gdy stałem się już samodzielnym wędkarzem wolałem jedyne przytulne swoje schronisko. Lubię wygodę i może dlatego chciałem spokojnie się wyspać i poprzeciągać w normalnym łóżku po całym dniu spędzonym w łódce. Również dlatego, że było zdecydowanie mniej kąsających robali, po ludzku chciałem zjeść, umyć się czy wymienić doświadczenia z kolegami wędkarzami. Oprócz pasjonatów wędkarstwa mogą śmiało tam spędzić fajne wakacje nawet ich wybredne rodziny. Wolno cieknący strumień wody stopniowo odsłania coraz to nowe żerowiska ryb a inne piachem pokrywa. To reakcja łańcuchowa, która pociąga za sobą konsekwencje. Ryba szuka pokarmu, wędruje, dlatego jest tu, a potem w innym miejscu. Poza malowniczą okolicą Narew serwowała prześliczne ryby.
Gdy rozpocząłem połów na pierwsze swoje woblery już wtedy zmieniłem pojęcie o wędkowaniu. Właściwie to było moje pięć minut. To tutaj na nieprzeciętnych okazach testowałem swoje pierwsze jakże skuteczne przynęty, ręcznie zrobione woblery. Lata doświadczeń zaprocentowały w niemalże codzienne połowy wyśnionych ryb, którym poświęciłem kawał życia. W tamtym czasie nie miałem problemu z łowieniem kilku okazów dziennie. Dwa – trzy razy w tygodniu po swojej pracy z ogromnym zacięciem przez lata łowiłem sumy. Niczym krasule, głaszcząc i klepiąc na drogę, zdecydowanej większości złowionym rybom zwracałem wolność.
Bodajże to było w sierpniu 1993 roku, gdy po naprzykrzaniu się domownikom, moja ukochana małżonka wreszcie zrozumiała, że powinienem pojechać na ryby. Ona też chciała mieć chwilę spokoju i na każdym kroku nie wysłuchiwała szczegółowych relacji z jednej czy drugiej wyprawy. Chciała też, bym zrobił wreszcie porządek z gołębiami, które wciąż okupowały i zapaskudzały nasz balkon. Rzeczywiście i ja miałem dość natrętnych gołębi. W związku z tym kilka dni wcześniej zbudowałem elektrycznego pastucha. Odpowiednio go wyregulowałem, wielokrotnie zwiększyłem napięcie i dla bezpieczeństwa zdecydowanie obniżyłem wartość prądową. Nie chciałem przecież nikogo zabić. Jak na zawołanie nadarzyła się okazja przetestowania diabelskiego urządzenia na miejscowym złodziejaszku. Grzebiąc w nieswoich rzeczach, porażony 15 tysiącami woltów omalże nie wykorkował ze strachu. Wówczas nieźle mu się dostało. Nieproszony już nie wciskał nosa tam, gdzie nie trzeba.
Przed przystąpieniem do działań na swoim balkonie, uprzedziłem domowników o chwilowych niedogodnościach i konsekwencjach kontaktu z elektrodami. Następnie odpowiednio rozlokowałem sprzęt. Urządzenie szybko się okazało bardzo skuteczne. W pierwszych minutach kilka gołębi nie mogło zrozumieć, dlaczego bez żadnej muzyki wpadały w rytm tańca Św. Wita. W następnych dniach w ogóle ptaki omijały tę część budynku. Właściwe to żaden gołąb nie usiadł na naszym balkonie. Towarzyszący trzask wyładowania elektrycznego również informował mnie o liczbie zwęglonych komarów, much i innych namolnych paskudztw, które bezczelnie chciały dzielić nasze mieszkanie. Potem już mi gitary nikt nie zawracał i cały weekend mogłem oddać magicznej pasji. Raczej byłem ciepłolubnym wędkarzem. Na ryby zazwyczaj jechałem, gdy pogoda mi pasowała. Owszem już wtedy lubiłem łowienie potworów jednak w głębi duszy nie aż tak bardzo zależało mi na nich. Wielbiłem wędkarstwo w malowniczej okolicy, w centrum przyrody a przede wszystkim w ciszy i spokoju. Pomimo słonecznej pogody tego dnia błękitne niebo wychwalało oceaniczną głębię. Wbrew temu, iż zbliżał się weekend od kilku dni, klimat był ustabilizowany. W to miejsce moja teściowa a żony matka postanowiła nam zafundować stan gotowości. Na czas dni wolnych od pracy zapowiedziała kontrolną wizytę. Wyrozumiała żona nie wniosła sprzeciwu i w ten sposób mogłem formalnie jechać na ryby. Jeszcze raz pokazałem i uprzedziłem domowników o skuteczności działania pastucha elektrycznego. Zresztą, gdyby coś było nie tak, wskazałem kontakt, gdzie tkwiła wtyczka. Załadowałem manele do samochodu i z piskiem opon ruszyłem z miejsca. Ów pisk wydawały koła trabanta, którym wszędzie jeździłem. Nawet po przysłowiową gazetę i powiem szczerze, że jak dla mnie był zdecydowanie wygodny. Jedynie wyraźnie było słychać śmieszny trajkot silnika i wielki kopeć snuł się kilkanaście metrów za trabantem, ale ten model tak miał.
Gdy doturlałem się do wędkarskiej stanicy, jak zwykle serdecznie przywitał mnie kierownik ośrodka o wiele starszy ode mnie pan Henio. Ubrany we flanelową, wypłowiałą koszulę i wytarte dżinsy, trzymając w garści młotek i zardzewiałą piłę, właśnie wybierał się na przystań, by dokończyć naprawę jakiejś rozklekotanej łodzi. Po krótkiej wymianie zdań już wiedziałem, kto i co złowił, kto się skąpał i co utopił. Z kieszeni wyjął kluczyki od uprzednio umówionej łódki i kwatery, wręczył mi je i bez zbędnego słowa podreptał na przystań. Wtaszczyłem część gratów do wynajętego domku i również ruszyłem nad wodę. Po drodze natknąłem się na starego kumpla i serdecznie się roześmiałem na jego widok. Piotrek z mojego rocznika, ostrzyżony na krótkiego jeża o mizernej zblazowanej twarzy, szczupły, ubrany w szary przeciwdeszczowy płaszcz i gumiaki, palcem w powietrzu rysował jakąś strategię wspólnego wypadu na ryby. Bez względu na to, iż biwakował tu z rodziną kilka dni, był zorientowany, gdzie można sobie pozwolić na fajne wędkowanie. Ze starym kumplem szczerze chciałem popłynąć. Zaproponował, abyśmy skierowali nasze łajby w dół rzeki, bo tam ktoś złowił dorodnego szczupaka.
– No pewnie, że tak – skinąłem głową. Jak na komendę wrzuciliśmy sprzęt na plecy i skierowaliśmy się na przystań.
– W zasadzie poza tym wędkarzem nikt nic nie złowił – żalił się kompan.
– Spoko, mam niezłe woblery i swoje pomysły, więc nie ma co pękać – odparłem. Podczas odpinania łódki kątem oka zobaczyłem jakieś ruchy w swoim plecaku. Profilaktycznie wziąłem spinner i trzasnąłem nim w tobół. W jednej chwili włos mi się zjeżył, gdy nagle z plecaka coś wyskoczyło. Korzystając z mojej nieuwagi, diabelsko zwinna tchórzofretka wśliznęła się do środka i bezczelnie zaczęła wyżerać moje kanapki. Przepłoszona strzeliła salto i spadła na ławkę jakby wiedziała, że właśnie trafi tam, a nie za burtę, po czym stanęła słupka i czekała na ruch z mojej strony. Przez krótką chwilę, wpatrując się w jej małe czarne, bystre ślepia zrozumiałem, że dalej jest chętna na moje kanapki. Głośnym mruknięciem oznajmiłem swoje niezadowolenie. Nie chciała odstąpić, więc pogroziłem kijem spinningowym. Bystra fretka już zrozumiała, że to mój posiłek, wszak nadal nie rezygnowała. Krótka wymiana spojrzeń i dzikie zwierzę jednak pojęło, że natychmiast ma się wynieść z mojego plecaka. A łódką niech sobie z kim innym popływa. Może Piotrek ma coś na zbyciu, pomyślałem.
– Masz pasażera na gapę – zawołałem do kumpla. Wędką machnąłem w jej stronę. Błyskawicznie przeskoczyła na sąsiednią łódkę i wyskoczyła na brzeg. Zwierzę spojrzało jeszcze raz w naszą stronę i gibkimi susami zniknęło w nabrzeżu korzeni drzew.
Dwoma łodziami popłynęliśmy w stronę obiecującego łowiska, gdzie główny nurt rzeki ciekł tuż przy samym brzegu. Było tam około 5 metrów głębokości, więc postanowiliśmy trochę spinningować. Ze dwadzieścia metrów od brzegu cicho opuściłem kotwicę. Przez chwilę obserwowałem wodę. Dostrzegłem jakieś zawirowania. Kilkadziesiąt metrów w dół pod samym brzegiem coś się działo. Przecież takie zawirowania pozostawiają większe ryby, szczególnie gdy podpływają pod powierzchnię wody. W głowie zapaliła mi się lampka. Z pudła wyjąłem pływającego woblera, przypominającego niewielką srebrną płotkę i z marszu rzuciłem nim właśnie pod brzeg. Od razu miałem tępą zawadę. W tej samej chwili zaczep ożył i w ułamku sekundy przeobraził się w szaleńczą ucieczkę ryby. Większej ryby, bo natychmiast zobaczyłem, jak błyskawicznie z kołowrotka uciekła mi żyłka. Mocno trzymając kij w garści, panicznie rzuciłem się do odkotwiczenia łodzi. Zmuszony byłem popłynąć za nią w dół rzeki. Po opanowaniu sytuacji Piotrek skwitował, że to chyba sum skoro tak mocno ciągnie.
– Co, tak wziął z powierzchni wody?
– No tak – skierowałem w kierunku Piotrka swoje oblicze – zresztą nie pierwszy raz mam taki kontakt. Chwile potem ryba już holowała łódkę. Z całym ładunkiem przepłynęła tak ze sto metrów i zatrzymała się gdzieś tam przy dnie. Napływając łodzią, zwinąłem nadmiar wysnutej żyłki. Wiosłami próbowałem łagodnie wyhamować rozpędzoną łódź. Napiąłem kij i z niewielką siłą udało mi się oderwać rybę z dna. Uznałem, że to raczej jest niewielka sztuka. Podciągając rybę w stronę powierzchni wody, w mgnieniu oka zobaczyłem szykującego się do ataku rozzłoszczonego suma. Swym płaskim jak decha do prasowania ogonem, około piętnastokilogramowy drapieżca wydawałoby się, że zaatakuje. Jednak zagroził swym niezwykłym wyglądem i błyskawicznie rzucił się do ucieczki. Ponownie napiąłem kij. Precyzyjnie ustawione sprzęgło luzowało zbyt mocno napięty zestaw. W ten sposób tłumiłem niecodzienne akrobacje dużej ryby i mocno się napociłem, by zapobiec splątaniu żyłki. Po kilku szalonych demonstracjach siły wąsacz się uspokoił i zniknął w czeluści. Nadeszła chwila spokoju, bo tym razem on nie dał się ruszyć. W to miejsce nie mogłem pozwolić na odpoczynek, więc nie dawałem mu żadnego wytchnienia. Ciągnąłem wędziskiem, ile wlazło. Wreszcie podholowałem suma w okolice łodzi. Przyjrzałem mu się, a on zdaje się, patrzył na mnie. W ręku już miałem podbierak. Ryba chyba była jeszcze za silna, by ją ot tak zapakować. No, ale skoro mam już podbierak w ręku i rybę na wierzchu to może jednak spróbuję go tam jakoś umieścić. Końcówką podbieraka szturchnąłem go po ogonie i ten nie wykazał się żadną agresją. Był już zmęczony i bez problemu wsunąłem go w matnię. Nieco uniosłem obręcz. Zajrzałem w siatkę i zdębiałem. Niczym węgorz się wił. A potem wywalił ogon na zewnątrz podbieraka! Natychmiast całość uniosłem w górę. Sum wpadł do środka i zwinął się w kłąb. Gdy wrzuciłem już go do łódki, wtedy wiedziałem, że już jest mój. Brakowało niewiele, aby ci spieprzył, wrzasnął kolega. Na pamiątkę tego zdarzenia Piotrek cyknął nam fotkę.
Po południu pogoda zaczęła się zmieniać. Zrobiło się parno i zanosiło się na deszcz lub burzę. W pogotowiu miałem przeciwdeszczowy płaszcz. Nagły telefon kumpla rozwiał dalsze wędkarskie plany. Pożegnałem Piotrka, ponieważ musiał wracać do Warszawy. Za to ja jeszcze miałem czas i wielką ochotę na wędkowanie. No, przecież dostałem przepustkę od swojej pani, więc chciałem się na rybach wyszaleć, a nie wracać wcześniej i ku zaskoczeniu teściowej i żony.
Najnowsze komentarze