Ostatnio wybierając się na ryby wynajmowałem prywatne kwatery. Z racji swojego wieku pod uwagę brałem warunki mieszkaniowe. W tym wypadku kilka dni wcześniej ustaliłem swój pobyt blisko jeziora Mojtyny. Nieopodal w sąsiadującym ośrodku PZW dziś pozostały praktycznie wspomnienia o czasach jego świetności. Tymczasem w Agro ofercie miałem możliwość pływania kajakiem lub łowić ryby z przyzwoitej prawie pięciometrowej łódki. Parkowałem auto na podwórzu pod oknem, więc nie musiałem zbyt długo dźwigać magazynu hurtowni wędkarskich na plecach. Do dyspozycji był dwu lub czteroosobowy pokój z wygodnie umeblowaną z osobna kuchnią gazową plus lodówka. Sedes i natrysk również dla mnie. Ogólnie schludnie, czysto i tanio. Gospodarze jedynie nie zapewniali słonecznej pogody i to był ogromny minus. Mimo wszelkich przepowiedni z pogodą trafiłem słabo. Od rana praktycznie padało. Chwilami dość intensywnie. Niedobrze. Byłem rozczarowany, że los mi nie sprzyjał. Kawał drogi przejechałem, by trochę powędkować w malowniczej krainie. Malowniczej? Tego dnia grząski, ociekający wodą mazurski teren wyglądał niczym rozbabrane błoto. Na miejscu dowiedziałem się, że padało chyba w całej północnej części kraju od kilku dni. Co miałem robić?
Walnąłem się na łóżko. A może jednak wyrwać się gdzieś choćby tyłek przewietrzyć? W połowie leśnego duktu w stronę jeziora Mokrego w samym sercu tej puszczy było cudowne leśne rozlewisko. Chyba od zawsze chciałem tam wybrać się ze spinningiem, lecz widok bagien budził we mnie niepokój. Czułem tam respekt. Nawet, gdyby przyszło do głowy z wędką brodzić w woderach lub z kołem dmuchanym u szyji, szukać złota w zdradzieckich mokradłach za nic bym tam nie wlazł. Może ponton rozwiałby wątpliwości? Zarzuciłem płaszcz przeciw deszczowy i w gumiakach ruszyłem duktem leśnym w około dwukilometrową drogę. Moje ciuchy przesiąknięte były blokowiskiem i za sobą zostawiałem kopeć wyziewów miejskich. Oszałamiające powietrze oczyszczało mnie. Zgłębiało wszelkie zakamarki moich płuc. Chwilami miałem poczucie, że wcale nie muszę oddychać. Magiczny klimat wprawił mnie w niebiański nastrój i po prostu żyć się chciało.
Mniej więcej wpół drogi szutrowej zrobiłem myk w prawo. Wśród drzew oraz wysokich traw dostrzegłem zarys ledwo widocznej ścieżki. Poprzez chaszcze parłem na przód wzdłuż zdziczałej i mokrej drogi. Między drzewami w rozległej kotlinie stopniowo wyłaniał się pejzaż, który zapierał dech w piersi. Dotarłem tam i osłupiałem. Z rozdziawioną gębą powoli się rozglądałem. Deszcz trochę kropił. Leśne mokradło
Pod moją obecność wszystko przycichło. Oczarowany panoramą głęboko wchłaniałem ostrzejsze powietrze. Nasłuchiwałem. Nosem wodziłem za słodkim zapachem bagiennego zielska. To wilgotny i niecodzienny klimat mazurskiej puszczy. Po tych wszystkich „och” i „ach” coś we mnie wstąpiło. W tej głuchej ciszy uderzyła mnie fala wspomnień. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych PZW miało na jeziorze Mokrym (dawna nazwa Mukier) kilka drewnianych siedmiometrowych łodzi. Ojciec miał Wartę, polski czterokonny silnik spalinowy. Frajda jak cholera. Szczególnie płynąc po wielkich grzywiastych falach. Diabeł we mnie wstępował i małpowałem na dziobie łodzi. Imponowało mi skakanie, by łódź więcej rozbujać. Za te wybryki nie raz mi się od zgreda nieźle dostało. Ale to historia.
Pamiętam też, gdy miałem tak z dziesięć lat w końcu jeziora wziął mi na żywca olbrzymi szczupak. Akurat wtedy, gdy egzaminował mnie stary. Nie podpowiadał. Przyglądał się. Miał już pierwszą Radziecką ośmiomilimetrową kamerę Kwarc. Nie filmował. Praktycznie zdany byłem tylko na siebie. Do dziś pamiętam wbity hak w górną szczękę i wyszabrowaną nim dziurę. Targany falami bezwładny szczupak uwolnił się. Po prostu hak wypadł! Rozkołysani odpływaliśmy z falą. W ostateczności ojciec ściskał w garści podbierak. Na oko widać było, że nim raczej można było klepać muchy po ścianach a nie takie szczupaki podbierać. Była też gdzieś enerdowska osęka, ale zdaje się w aucie została. W dodatku jedno i drugie miało zbyt krótką rękojeść by go dosięgnąć. Szczupak nie odpłynął tylko bez sił na naszych oczach po prostu utonął. Ojca dorwała jakby rwa kulszowa, bo ze trzy dni skrzywiony chodził. Aj, można by do wieczora wspominać. Teraz było teraz.
Uciąłem wspomnienia i zawróciłem. Nie chciałem się wlec dalej, nad Mokre. Chciałem odwiedzić stare kąty w uroczej miejscowości Piecki. Spotkać znajomych i usłyszeć co w targu piszczy. Poza świeżymi owocami kupiłem deficytowy metr kwadratowy taśmy ołowianej. Ta cholera ważyła ze czterdzieści kilo. Do dzisiejszego dnia kawałki jej służą mi do wyważania woblerów.
W drodze powrotnej zajechałem do „Staśkowej chaty”, restauracji we wsi Mojtyny. Schludne wnętrze eksponowało dziesiątki mistrzowskich nagród. Zdobyte różnego rodzaju puchary, medale, dyplomy i wiele innych pamiątek, o których nie miałem pojęcia. Pionierski zapaśnik Stach wraz z żoną serwowali smacznie, dużo i niedrogo. Zamówione świeże, ręcznie robione pyszne pierogi z mięsem na skwarkach z boczku wreszcie ukoiły moje pretensje o słotny dzień. I tego mi było trzeba. Przez żołądek do serca. Wracając do zapowiedzi lepszej pogody, wszyscy wiemy, jak można polegać na aktualizacji pogodynki.
Po obiedzie sjesta i rozmyślania wędkarskie. Miałem też zapasowy kluczyk od łódki na jeziorze Wągiel. Może zacząć od niego? Zadzwoniłem do Adama. Cześć. Łódka wolna możesz płynąć. Usłyszałem w słuchawce. Jednym okiem śledziłem aurę drugim łypałem w pudło z przynętami. Z czasem na dworze zrobiło się cicho. Przestało padać. Było jeszcze mokro. Tylko słońce jakby ostatkiem sił przedzierało się przez ołowiane chmury. Bezruch powietrza raczej wróżył marne brania. Trochę się ociągałem, płynąć, nie płynąć? Po dłuższej wędkarskiej przerwie to pierwszy raz. Przejmujące powietrze, które nawet w piętach czułem jednak wabiło mnie. Na raz, dwa, trzy, kuper z wędkami wsadziłem do samochodu i z drżącym sercem ruszyłem w stronę jeziora Wągiel. Podróż zajęła mi z piętnaście minut. Z południa na północ jezioro to rozlewa się tuż za miejscowością Piecki. Większość jego brzegów pokrywają lasy. Północna cześć jeziora to długa kicha a południową stanowi szerokie rozlewisko, w której znajdują się romantyczne zatoki. Najgłębsze miejsce nie przekracza 18 metrów, jednak większa część jeziora to raczej płytsze obszary porośnięte zielskiem. Doskonałe środowisko do rozwoju białej ryby.
Jako nastolatek pamiętam uczestnictwo w maratonach wędkarskich. Na dwie wędki z brzegu, łowiłem tam głównie spore ilości węgorza. Białą rybę najczęściej nęciłem śrutą, paszą dla świń ale też bez dodatków rozgniecione kartofelki przynosiły niezły skutek. Łowiłem tam leszcze, liny, czasem karpie i oczywiście płocie. Podpowiadał mi ojciec oraz przyjezdny starszy pan, który chętnie dzielił się niebylecką wiedzą.
Rozładowałem się i auto pozostawiłem blisko łódki. Zanim z łodzi wylałem wodę wysłuchałem koncertu rozśpiewanych ptaków. Tak, to właśnie jest to! One nie miały pretensji o źle powieszony ręcznik w łazience, przy kolacji nie krytykowały mojego hobby i nie wypominały przewlekle brakujących pieniędzy. Wręcz przeciwnie, swym trelem pospieszały mnie bym szybciej ruszył na ryby, bo tam będę miał święty spokój. Wkitrałem manele do łódki i ruszyłem na wiosełkach. Zgłębiłem oddech. Tu nad jeziorem różnił się klimat od tego z puszczy. Było inaczej, lecz nadal było przyjemnie. Ach te mazurskie powietrze, głęboko zaciągałem w płuca. Myśli przewracały się w głowie. Płynąć w lewo czy prawo? Może prosto przed siebie? Jednak w lewo, ruszyłem z kopyta. Rytmicznie wiosłując wspominałem wojaże w minionych latach.
W kierunku magicznego miejsca bez ustanku ciąłem swą łajbą gładkie, lustrzane odbicie szaro mętnego nieba. Snułem w głowie wspomnienia z dziecięcych lat. Trafiłem na czas, gdy czysta woda jeziora od brzegu zalatywała ajerem. Hmm, żyć nie umierać. W przeciwnej stronie była tam jakby obficie zaopatrzona w szczupaki podwodna górka. Miałem poczucie, że one czekały tam na mnie. Wzniesienie stopniowo wyłaniało się z pięciu metrowej wody na metr pod powierzchnię. Widoczna materia nadal pokryta była plątaniną drobnego zielska i raczej jałowa. Przynajmniej miałem takie wrażenie. W przeszłości zazwyczaj spinningowałem na południowym stoku. Natomiast od zachodniej części rozpościerał się niewiele głębszy blat, który z rzadka mnie interesował. A może po prostu nie miałem sposobu na ten fragment by coś tak złowić? Chociaż w tej płytszej części sprawdzały mi się przynęty tremolo. Nawet jedną taką przynętę straciłem. Przypadkiem coś mi tam wzięło i wysłużony przypon pękł. Mimo to pomijałem tę część jeziora.
Łagodnie opadający południowy stok praktycznie od zawsze był siedliskiem przyzwoitych szczupaków oraz dorodnych i ślicznie wybarwionych okoni. Drapieżniki najczęściej kryły się tam w kępach rdestnicy i w zwałach dennego zielska. Zresztą tę górkę oblepiała szczelnie spleciona swymi mackami, roślinna forma jakby gąbczastej sieci. Tego dnia miejsce to właściwie okazało się felerne. Żadnego brania. Pustynia. Pogoda nadal była pochmurna. Zawróciłem.
Wiosłowałem środkiem jeziora. Tu było głębiej. Dno zaczęło opadać poniżej siedmiu metrów. Poza drobnymi i pojedynczymi rybami sonda nic szczególnego nie okazała. Zmieniłem kierunek i powiosłowałem na północny zachód. Zacumowałem naprzeciw cypla, gdzie wysondowałem 3 i pół metra. Woda na dotyk ciepła i nawet mokra.
Sprawdziłem, bo wtedy coś z pogodą zaczęło się zmieniać. Jak na zawołanie zaczął wiać coraz silniejszy wiatr. Automatycznie wzmogła się fala. Kłębiące się cięższe sino-granatowe chmury nie wróżyły nic dobrego. Pędziły szybko. Będzie lało jak nic. Zacząłem krakać. Związanych z tym miejscem miałem strachliwych wspomnień bezliku. Głęboko we mnie była zakorzeniana pewna retrospekcja. Przed laty z osobna wracaliśmy z kolegą do portu w Mojtynach. Wzdłuż jeziora nagle mocno dmuchnęło. Porywisty wiatr i spora fala przejęły nasze łodzie. Wiele energii zużyłem by tylko sterować szeroko rozstawionymi wiosłami i równo sunąć z falą. W tych okolicznościach próba zmiany kierunku łodzi wiązała się z typowym ryzykiem.
Właściwym sposobem dało mi się ujarzmić rozkołysaną łódź i uniknąłem wywrotki. W efekcie siłami natury obaj byliśmy wrzuceni ze trzysta metrów dalej na brzeg. W końcowym fragmencie można by rzec tego dreszczowca, siłą żywiołu dwie ciężkie drewniane łodzie przerzucone zostały przez nie lichy pas trzcin. Myślałem, że tam już się wypieprzymy. Tak nami targało. Rozpętało się piorunobicie. Trzaskało na lewo i prawo. A nawet na wprost. Wystraszeni zostawiając dobytek, jak opętani zdobyciem medalu na setkę odruchowo rzuciliśmy się do ucieczki. Przed siebie przez łąkę w kierunku szosy. Celem był malutki betonowy most dźwigający na plecach fragment szosy, pod którym z jeziora mojtyńskiego swój żywot rozpoczynała Uklanka. To skromne ujście ciekło w obliczu łąk i lasów w stronę jeziora Mokrego. Mieliśmy nadzieję, że to właśnie on uchroni nasze tyłki.
Piekielny błysk oślepił mnie. Kątem oka zobaczyłem jak ten niedoszły schron stanął w ogniu. Jakby w ułamku sekundy ze stu spawaczy cieło go na drobne kawałki. Posypały się iskry. To piorun przypieprzył w bariery ochronne. Zduszeni grozą szorstkich trzasków padliśmy na łąkę. Szczęściem z dala od drzew no i od tej ziejącej ogniem żelbetonowej konstrukcji. Raz za razem, jak oszalałe wkoło nas tłukły pioruny. Blisko, co raz bliżej. Mrożące krew w żyłach, elektryzujące grzmoty odczuwałem w całym ciele. Jakbym popadł w mrowisko. Przez nagłe zmiany ciśnienia moje płuca błagały o pomstę do nieba. Dlaczego ja? Miałem parszywe myśli oraz portki pełne strachu. Nie tak od razu lecz dopiero po kilku dobrych minutach, jak z cebra niebo uchyliło potok lodowatej wody. Piorunobicie nie odpuszczało. Nadal waliło raz za razem. Natężenie strachu sięgało zenitu. Dygotałem z zimna. Konfrontacja obfitej ulewy trwała też kilka dobrych minut. Nagle zelżało. Jakby ktoś przykręcił kurek. Nawałnica odpuściła i rozpadał się zwykły spokojny i ciepły deszcz. W koło wszystko zaczęło parować. Na niebie pojawiła się tęcza a wyładowania było już słychać tylko z daleka. Jeszcze długą chwilę w powietrzu utrzymywał się swąd spalenizny, jakby siarki. A potem śladowe części ozonu wypełniały nasze płuca.
Głośno zrobiło się w ośrodku wędkarskim. Podobno piorun przypieprzył w odległą przystań a wczasowicze odczuli rażenie. Obyło się bez ofiar, ale strach pozostał do dziś. Zdarzenia te i właśnie tu miały miejsca w latach siedemdziesiątych do końca lat osiemdziesiątych. Zatem wiele podobnych zjawisk atmosferycznych zakotwiczyło się w mojej głowie, szczególnie tych z dala od domu a w samym sercu żywiołu właśnie na rybach. Ktoś kto tego nie przeżył nie wie w ogóle o czym tu napisałem. W następnym czasie nie doczekałem się nawet podobnych zjawisk. Fenomen prysł i już tak nie wiało i nie waliło tym bardziej na sucho. Dziś można to śmiało powiedzieć, kraina mlekiem i miodem płynąca.
Wiejący wiatr wzdłuż jeziora Wągiel jeszcze nie tworzył grzywiastych fal. Mimo to już nieźle bujnęło łódką. Zamiast wycofać się, jak szajbusowi coś mi odbiło. Nosiłem w sobie niedokonane, znamienne pomysły szatańskie z ubiegłych lat stąd przyczyną może to podkręcanie temperamentu? W głowie miałem zakorzenionych wielu znajomych i kilku przyjaciół, których wśród nas dziś już po prostu nie ma. Straszliwe ryzyko wiązało się z paskudnym pechem czasem ze śmiercią. Nad Bugiem kolega ojca wpadając w głęboką szczelinę na łące omalże nie stracił życia. Nieszczęśnik zaklinował się plecakiem w kurzawce. Inny znajomy z wędką w garści chciał przedostać się po krach lodowych na drugą stronę Buga – Narwi. Na jego popisy nikt nie reagował. Na oczach kolegów i znajomych zsunął się wraz z wędką pod krę. Osierocił dwójkę dzieci. Z końcem grudnia następny kretyn rozebrany do slipek kilkakrotnie nurkował pod lód w nurcie rzeki. Ten również nie reagował na moje krzyki. I nie istniały słowa zapewnień związane z następnym prezentem ode mnie. Spod lodu odczepiał woblera. Przeżył, ale już z moją pomocą wpełzał na łódkę. Nie sposób mi wszystkich przytoczyć, nawet tego na moich oczach rażonego piorunem. Pech czy śmierć na życzenie? Proszę nie odbierać tego niczym kryminalnej statystyki, lecz jako zwykłą przestrogę. Wiem, że kto nie ryzykuje ten nie ma. We właściwym miejscu należy wyznaczyć granicę. W moim przypadku, czasem przesadzałem z ryzykiem. Choć nie zawsze było tak źle. Wręcz przeciwnie. Moje doświadczenie dotyczyło anomalii pogodowych. Wtedy to najczęściej łowiłem rekordowej wielkości drapieżniki. I może to przeczucie wynagrodzenia?
W przeciwieństwie do losu, ni stąd ni zowąd eksplodowałem przypływem emocji i chwyciłem za spinner. We zburzone fale cisnąłem na oślep przed siebie, sporym woblerem. Owal chyżo zanurkował, tak ze dwa metry. Ku zaskoczeniu poczułem szarpnięcie. Podciąłem. Jest! Zacząłem hol. Wiedziałem, że to szczupak. Raczej przeciętny, pomyślałem. Realnie dysponowałem mocniejszym zestawem (spinner o wytrzymałości prawie kilo, znakomita plecionka Power Pro o przekroju 0,31 mm zakończona solidnym i długim własnej roboty przyponem, splecionym z cieniutkich nici wolframowo – węglowych oraz zajebiście wielka i niezawodna 8500 Okuma) i raczej nie miałem wątpliwości, że coś w ostateczności w nim trzaśnie. Gdy rybę dowlokłem nieco bliżej łodzi, zdaje się ona zobaczyła mnie. W mrocznej, ponurej, ale przejrzystej głębinie, dostrzegłem ciemnozielony błysk. Bez pardonu drapieżca wycofał się w stronę czeluści. Kołowrót zagwizdał. Dysponując zestawem na sumy przeciwnikowi nie pozwoliłem na dalekie odskoki. Z kijem nielicho wygiętym w pałąk do siebie ściągałem rybę. I abarot, to samo. Odjazd na kilka metrów i chwilę potem spory szczupak był już przy łodzi. Pomimo pozornego spokoju ryzykiem było swobodne podebranie go ot tak. Przeczuwałem, że szczupak nie do końca był wyczerpany i w końcowej fazie mógł się jeszcze popisać. Zanim sięgnąłem podbierak zakotłowało się i szczupak gdzieś prysnął. Wędka znów się napięła. Uff! Jest. Nie wypiął się. Jednostajnie i powoli podholowałem znów go pod burtę. Gdzieś tam w środku ścisnęło mnie. Na pierwszy rzut oka oceniłem go na 8 kg. Szczupak rozdziawił mordę jakby chciał szczekać, przestraszyć mnie. W lewo i prawo dobitnie potrząsał łbem. Chciał wypluć kujące świństwo i się uwolnić. W ułamku sekundy zobaczyłem wobler tkwiący w paszczy. Zdaje się druga kotwa siedziała głęboko w jęzorze. Zawrzało i znów szczupak przepadł w kipieli. Odskok na kilka metrów. Tym razem podholowany prężył się już przy łodzi. Z falą łódka się obróciła i miałem nieco lepsze warunki do podebrania. Zesztywniał niczym szyna kolejowa. Poczynając od łba na pozór bezbłędnie wsuwałem go do obszernej matni. Ojej, pierwsza kotwa zaczepiła o poluzowaną siatkę. Błyskawicznie trząchając i unosząc obręcz, ogon szczęśliwie dopełnił spód podbieraka. Zdobycz wniosłem do łodzi. Jesteś mój!
Aby się nie certolić z miotającym zwierzakiem podpłynąłem w zawietrzną pod trzciny. W trakcie sam oswobodził się od woblera. Uniosłem go i zajrzałem w paszczę. Uderzająca ilość igiełkowych zębów, ostrych na miarę brzytwy zmroziła mą twarz. Przepastny przełyk i przepadające w nim istnienia, dawały wiele do myślenia. Zmierzyłem i zważyłem rybę. Szczupak miał ciężar siedem i pół kilo. Miarka pokazała 107 cm. Złapałem oddech i zastanawiałem się co dalej z nim zrobić. Wypuścić czy pożreć? Z głębi kieszeni wydobyłem telefon. Wystukałem numer do Kazika. To wykwintny jegomość okupujący sąsiednią posiadłość, gdzie wynajmowałem kwaterę w Mojtynach. Kazik pierwszy syn byłego kierownika stanicy wędkarskiej Koła Nr. 3 Mokotów pana Konstantego. Trochę starszy ode mnie facet, z którym znałem się praktycznie od dziecka. Przypadkiem był u Adama skąd wziąłem łódkę. Chłopy zaproponowali abyśmy okazjonalnie uczcili okaz na „spartańskim ranczu”, czyli na Adama posesji przy grillu.
Rozszalałe przeszło pół metra fale nie bardzo pozwalały przebić się do jeszcze odległej przystani. Byłem już w słusznym wieku, więc trochę wyczerpujący był dla mnie powrót. Ile sił cisnąłem łódką teraz na skos pod fale. Tak było mi łatwiej i łódź trochę stabilniej dawała się przeprowadzić. Miałem wrażenie, że silne porywy wiatru wyrwą mi z dłoni wiosła. A wtedy zdany byłbym tylko na cud. W koło myśli kluczyły tylko jak wyjść cało z opresji. Brnąłem tak z czuciem, żeby przypadkiem wiosło nie pękło. Nie pękło? Kiedy byłem młodszy i w sile wieku szereg wioseł połamałem. Głodny gnałem do domu lub spierniczałem przed burzą. Wysłużone wiosła szczególnie z sękami trzaskały niby zapałki. I dupa mokra.
Za parę minut zdyszany znalazłem się miej więcej w okolicy złowionego szczupaka. Spinner chwyciłem w dłoń. Czy ja już zwariowałem? To moje przeczucie. Wstałem. Chwiałem się, balansowałem ciałem. Na wszelki wypadek wygięty niczym paragraf, parłem kolanem w solidną ławę. Druga noga mocno zaparta o próg. Gdy trwale już tak stanąłem machnąłem tym samym woblerem w odległą kipiel. Ach ta adrenalina! Wtedy to miałem tak silną potrzebę łowienia. Chwilami przestałem zważać na to, co wkoło mnie się działo. Gdy wobler wpadł w rozjuszone fale w mgnieniu oka zaczął rytmicznie pracować. Nie dało się stać. Bujało jak diabli. Klapnąłem na ławkę. Z nieco uniesioną szczytówką przeciągnąłem go tak z pięć metrów i ...? Bach! Coś jest! Wędzisko zatrzeszczało. Jest kolejna sztuka!
Ze trzy odskoki, chwila szamotaniny w pozycji siedzącej bezbłędnie sześć i pół kilo ląduje w podbieraku! Cudownie! Ach jak się cieszyłem. Wydarłem się wniebogłosy. Liczyłem na to, że ktoś mnie usłyszy. Byłem sam i nie widać było żywej duszy. W tak ryzykownych warunkach perfekcyjnie zdobyłem dwie piękne sztuki. Z radości ściskało mnie w gardle. Któraś z fal chlapnęła mnie w pysk i tym wytrąciła z olśniewającej historii. Zrozumiałem, że jednak to nie przelewki. Żeby nie przesadzić i jak najszybciej chociaż na wprost, bezpiecznie dopłynąć do brzegu. Już mi wystarczy. Nie chciałem tu przecież zaliczyć wywrotki. Zygzakiem powiosłowałem w stronę przystani. Większe szczupaki dość często biorą w gwałtowne zmiany pogodowe. Są aktywne. Ogólnie drapieżniki wyłażą ze swych kryjówek są mniej czujne i wtedy częściej można je złowić. Chcecie nie wierzcie, ale to moje wieloletnie doświadczenie.
Przemoczony, ale uradowany dotarłem do czekających chłopaków. W aucie zwykle miałem zapasowe ciuchy. Przebrałem się i przekazałem dwie sztuki na grilla. Chłopaki oprawili je i odpowiednio przyrządzili na wieczor. Po sąsiedzku dołączyło jeszcze kilku chłopaków, więc dzień nie zakończył się tylko na gadaniu przy grillu. Do późnej nocy każdy miał coś do powiedzenia. To przecież Mazurzy, głównie wędkarze. Do domu nikt nie pełzał. Wszak na czworaka też się nie rozeszliśmy. Choć miałem chwilami wrażenie, że mój język tracił kontakt z resztą tego w czym tkwił.
Następnego ranka a raczej przedpołudnia znów była pochmurna pogoda. Nieco kropiło i przyznam, że nie bardzo chciało mi się ruszyć tyłek. Spojrzałem na resztki wczorajszego szczupaka i jeszcze nie miałem ochoty. Na wodę zdecydowanie tak. Przyjdzie czas na żarcie. Zresztą jajka i puszkę miałem tak na wszelki wypadek u gospodarzy w Mojtynach. Po południu nastrój wrócił na miejsce a myślenie stawało się konstruktywne. Gdy trochę zgłodniałem ochoczo wtrząchnąłem grillowane pieczyste. Skupiłem się na organizowaniu wędkarskiego dnia. De facto od kilku dni planowałem odwiedzić stare i pewne miejsce tym razem w Mojtynach. Mierzyłem wzrokiem otwarte pudło z przynętami. Zerkałem przez okno. Nie padało, ale niebo było wciąż przymglone. Spakowałem graty i załadowałem się w auto. Pożegnałem Adama i ruszyłem przez Piecki w stronę mojtyńskiej wody.
Ojej, widok tego jeziora wylewał mi miód na serce. Jak obłąkany wskoczyłem do łódki. Oswobodziłem ją i kilkoma pchnięciami wioseł znalazłem się z pięćdziesiąt metrów od brzegu. Pod łodzią zmierzyłem cztery metry. Tym razem spinner uzbroiłem w klekoczącą gruchę. W dalekiej przeszłości takie klekoty używałem na ogół w rzekach do połowu sumów. Ale kto wie? Może tu on się sprawdzi? W pierwszym rzucie ten średniej wielkości wobler okazał się fartowny. Co jest? Czy znów trafiłem w porę i biorą? Drapieżca zaatakował w pół wody ten około 10 centymetrów tuningowany wabik. Przed sezonem właściwie naostrzone kotewki nie pozwoliły na odhaczenie się ryby. Tak po prostu wziął, szczupak z środka jeziora? Hmm, przy „lustrzanej” pogodzie? W tym akwenie zazwyczaj szczupaki właściwie brały blisko brzegu i to porośniętego rdestnicą. Przecież to dla nich doskonała czatownia. Okazało się, że moje nowe szczęście ważyło 5 i pół kilo! I można było je złowić zupełnie w innym, na pozór mniej atrakcyjnym miejscu. Tylko na pozór. W moim mniemaniu zdecydowanie lepsze miejsce niż deptak w Ciechocinku.
Wziąłem się do dalszej roboty. Praktycznie bez kotwiczenia wykonałem jeszcze tak ze trzy rzuty. Znienacka z drugiej strony burty w tę samą przynętę walnął kolejny drapieżca. Natychmiast serce skoczyło do gardła i tłukło z emocji. Jest kolejna, przyzwoita sztuka?!
Szarpała się, odjeżdżała, a ja w skupieniu patrzyłem na ubywającą linkę. Ryba chwilami zrywała kontakt, tym oddawała bezcenne metry linki. Te luzy starałem się błyskawicznie kasować. W dość krótkim odstępie czasu przeciwnik zdaje się już stracił ochotę do walki. Brakowało tej przepychanki. Odpuścił. Z odmętów wyłonił się śliczny szczupak tuż przy samej burcie. Gdy w całej okrasie go zobaczyłem w pierwszej chwili zachwyciło mnie wybarwienie. Niebudzący wątpliwości dojrzały drapieżca wychwalał rozetki niczym jaguar amerykański.
Moim zdaniem tej rybie troszkę brakowało do metra. No, jednak w oczach nie miałem wagi ni miarki. Rzutem na taśmę oceniłem go na blisko 5 kg. Rybę skutecznie zgarnąłem w obszerny podbierak. Bez ceregieli wyłożyłem ją na dnie łodzi tuż obok pierwszej zdobyczy. Widziałem różnicę.
Ten pierwszy złowiony zębacz był nieco większy. Cudownie! Piękne obydwie sztuki! Przejęty ostatnimi wydarzeniami ciskałem tymże woblerem na lewo i prawo. A nawet do góry na wiwat. Emocje sięgały zenitu. W to miejsce kilkakrotnie jeszcze rzuciłem. Z wolna uniesienie puszczało. Nic się nie działo. I nagle stop. Szarpanina I? Eee tam. To jakiś nieduży glut się uwiesił na hak. Przy łodzi sam się odczepił. W kolejnych rzutach również nic się nie działo. Planowałem zmienić miejsce. O! Może tam dalej?
Przerzuciłem się w pobliże cypla. Podwodny występ nieco usłany moczarką kanadyjską oraz rogatkiem sztywnym na przemian z rdestnicą połyskującą, zapuszczał swój odwłok daleko w głąb jeziora. Tym razem opuściłem cumę. Rzucałem pod trzciny. Raz w prawo a potem w lewo na wprost i na ukos. I Bach! To kolejny szczupak pochwycił klekota. Zawzięcie nie dawał mi za wygraną. Zaciekle walczył do końca holu i tym wywalczył swój sukces. Spiął się przy burcie. Z bliska widziałem go. Choć nie był tak okazały jak te ostatnie sztuki, ale szkoda, że udało się mu wyzwolić. Wigorem swym podarował mi jednak przednią sportową zabawę. Gruby a raczej obżarty drapieżnik. Oceniłem go na przeszło półtora kilo.
Pogoda zaczęła się zmieniać. Zaczął kropić deszcz. Z pudła woblerów wydobyłem wczorajszego asa. Wprawdzie ostatnie warunki pogodowe były inne toż bez namysłu cisnąłem 15 centymetrowy wobler w dopiero powstałe niewielkie fale. Stopniowo i energicznie pracująca przynęta bezbłędnie pokonywała około pięciometrową warstwę wody. Rozpadało się na dobre. Myślami byłem już w przystani. Przecież owocem dzisiejszego właściwie krótkiego połowu były następne przyzwoite dwie sztuki. W którymś tam kolejnym rzucie w głębinie trafiłem zdaje się niebagatelnej wielkości zwierza. Szczupak przycisnął do dna. Błyskawicznie podniosłem kotwicę. Miałem mocny zestaw, więc nie pozwalałem szczupakowi na „oddech”. Podciągnąłem łódź na sztywnej lince, gdzie przyległ. Nie na chama, lecz stopniowo w pionie oderwałem przywartą do dna rybę. Wtenczas poczułem jego znaczny ciężar. Potem niewiele przesunął się w moją stronę. I tym razem postawił się już „okoniem”. Napiąłem zestaw i ciężko, ale ciągnąłam, ile wlazło. Przeciwnik kotłował się w odmętach. Jeszcze go nie widziałem w to miejsce czułem ciarki na plecach. I serce w afekcie ponownie waliło jak diabli. No, kiedy się pokażesz?! Syczałem.
Nie „błysnął”, nie pokazał się. Tam głęboko, w przepastnej czeluści uwolnił się od wrednego przekleństwa. Woblera ściągnąłem do siebie. Byłem zawiedziony, mokry od deszczu oraz z emocji. Powoli, jakby zeszło ze mnie powietrze. Cóż, dałem plamę. Wykrztusiłem przez zęby. Może zestaw poluzowałem? Miałem kocioł w głowie, gdy zobaczyłem pozostawione ślady zębów na przynęcie. Mimo, że wobler był tęgą warstwą żywicy zabezpieczony to jednak głębokie rysy dały się wyczuć pod palcem. W sterze z poliwęglanu nawet część zębów szczupak zostawił. Zęby w zębach.
Po tych niecodziennych emocjach złapałem oddech i odpuściłem. Zdałem sobie sprawę, że dziś miałem za sobą kilka fajnych okazów. Do tego już nie siąpiło, lecz na dobre się rozpadało. Wszystko się mazało. Zwinąłem zestaw i pośpiesznie spłynąłem do portu. Chciałem ryby pokazać chłopakom, ale w porcie nikogo nie było. Sam uwieczniłem szczupaki i zaraz je uwolniłem. Przy łódce koło siebie stały tak jeszcze dłuższą chwilę. Gdy łajbę zapiąłem na kłódkę już ich nie było. Nie wpadłem na pomysł, aby właśnie ten moment sfilmować. Cóż, a szkoda. Zdążyłem tylko utrwalić jednego szczupaka na fotce. Drugi już czmychnął. (zobacz) W dodatku już dała mi się we znaki szklana pogoda.
Następnego dnia aurą trząchało. Raz był deszcz, po chwili piekące słońce dokuczało. Jak stara baba zacząłem narzekać. Jeszcze by brakowało kapoka w dziurawej łódce. Kwękałem tak i miałem mieszane uczucia. Koniec końcem nie popłynąłem na ryby. Poprzedniego dnia zdaje się zapowiadali przelotne opady i burze. To przecież Mazury! Nie w smak mi było zlepiony deszczem, wyładowaniom atmosferycznym wystawiać swój tyłek za cel. Przyjechałem tu na kilka dni właściwie odpocząć od pracy, od skwierczących domowników, warszawskich korków czy zgiełku w marketach i na ulicach. Przyjechałem tu pooddychać właściwym powietrzem, mieć trochę ciszy i spokoju. Aby gitary nikt nie zawracał. Moje zaopatrzenie jeszcze nie było przeterminowane, więc nie było potrzeby gdziekolwiek się ruszać. Tego dnia leniuchowałem. Trochę byczyłem się w łóżku śledząc na jedno oko ekran telewizora. Mimo woli drugie obserwowało pogodę. Drzemałem. Myślałem o niczym i trochę o tym, gdzie będę łowił następnego dnia. A może popłynąć na inne jezioro? Głębsze Nawiady lub wrócić na Wągiel? Może tam będą większe ryby? Taaa, wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. A źle ci tu Zbysiu? Gniłem tak w łóżku do samego wieczora. Jedynie czułem się wzdęty po fasolce bretońskiej, którą wtryniłem na obiad. Zdaje się w tym klimacie siarczystych bąków popadłem w niebyt, który nieprzerwanie trwał do samego rana.
Późno się obudziłem kolejnego dnia. Ale wyspany. Za oknem było trochę słonecznie i chłodno. Rozciągnąłem swoje zastałe gnaty i w ogóle nie chciało mi się ruszyć z łóżka. Przewaliłem się na bok i jeszcze drzemałem. Przez otwarte okno na oścież w tle cichego szumu drzew przeciekały do izby przecudne śpiewy ptaków. Trele ślizgały się po gładziutkich ścianach. Jakby dawały znak o rozpoczęciu tym razem godnego podziwu dnia. Mimo to chciało się spać i spać. Było przyjemnie. Płuca miałem do głębi wypełnione chłodnym, nieco ostrzejszym, natlenionym powietrzem. No, ile można spać? Co będę robił w nocy? Zacząłem majaczyć.
Wreszcie zwlokłem się z łóżka. Toaleta poranna i śniadanie. Poranna? Było już około południa. Gdy już uruchomiłem to lepsze myślenie zaplanowałem krótki wypad, więc przestałem się spieszyć. Oprócz butli z wodą nie szykowałem kanapek na ryby. Plecak na plecy, wędki chwyciłem w garść i ruszyłem na podbój jeziora Mojtyny. Tuż przed wyjazdem z posesji zaczepiła mnie pani Katarzyna, żona Macieja, z którym spędzałem czas na pogaduchach przy kawie. I powiem szczerze; w ich towarzystwie czułem się swojsko, ciepło i bez wyjątku było mi przyjemnie. To Mazurzy, serdeczny, gościnny i pomocny naród. Pani Kasia zapytała mnie wprost, czy przed wyjazdem na ryby mam chęć na świeżo ugotowany obiad? Jasne, że tak, odpaliłem bez namysłu. W tle moich myśli widniał obraz poukładanego czasu ściśle związanego z wędkowaniem. W tym jednak wypadku taki posiłek był dla mnie zbawienną odnową biologiczną. Ostatnio moje zaplecze kuchenne trochę wyszczuplało. Składało się głównie z mrożonek, weków czy konserw przywleczonych z Warszawy. Gotować mi się nie chciało choć były ku temu stosowne warunki. Ryby poczekają i na wieczorowego dosiądę łódkę.
Niczym w karczmie, środek izby kuchennej wypełniał z grubej dębowej dechy podłużny stół. Wkoło stylowe krzesła na których czekali na danie pan Maciej oraz jego dwóch dorastających synów. Na wskazanym miejscu stał obfitej wielkości talerz, wypełniony kopcem ziemniaków i młodej kapusty oraz wybornego schabowego kotleta. Przeżegnałem się i uniosłem. Ja takiej fury nie zjem?! Nie dam rady. To nie te lata bym pożerał konia z kopytami. Nieśmiało zerknąłem w oblicze gospodyni. Żryj, jak ci dają. Odezwał się rosły chłop siedzący w skrajnej części stołu. Młodzi już połykali talerz za talerzem. Waza wypełniona zupą, drugie nawalone po sufit, sałatki, ciasta i cholewa wie, co jeszcze na stole stało do zjedzenia. Zerkając na obficie zastawiony blat stołu zrozumiałem, że to nie był koniec. W pojemnej misce była sałatka warzywna, którą gospodyni mi nawaliła na osobny talerz. Mleka? Czy mogę kapustkę z mlekiem …? Zapytała wprost. Po chwili godziłem się na wszystko. Nawet na sałatkę z mlekiem. Na dzień dobry przecież nie chciałem popełnić fo pa i podpaść domownikom, gardząc ich jedzeniem. Trochę zawstydzony obfitością posiłku wsunąłem ponad połowę. Wstyd mi było, że już nie dawałem rady. Przecież najadłem się do syta. Cały w pąsach nie wiedziałem, jak wybrnąć z tej sytuacji. Na moim czole zdaje się pojawił napis „przeżarłem się i nie wiem co z resztą jedzenia zrobić. Już nie mogę”. Z automatu dostałem następny talerz tym razem z domowym ciastem.
Herbatę i do wyboru kompot z rabarbaru. Ja dziś chyba nie wstanę od stołu. Co najmniej tu wyciągnę kopyta niż pojadę na ryby. Siedzący przy stole skierowali na mnie zdziwione twarze. Przy kolejnej herbacie z cytryną niezwykle miło spędzony czas strzelił niczym z bata. Upłynęły dobre dwie godziny, gdy oprzytomniałem. Kurczę, miałem jechać na ryby. To jedź i coś złów. Dobrze ci idzie. Odezwał się Maciek. Dobrze, że mam sprawne auto, bo chyba pieszo nie doszedłbym tam za nic. A jeszcze samemu wleźć do łódki?
Gdy trochę mi przeszło późnym popołudniem doczołgałem się do auta. Podróż zajęła mi aż dwie minuty. Sprzęt rozlokowałem w łajbie i z pomocą wiosełek leniwie ruszyłem w okolicę ostatnich wojaży. Pogoda była stabilna, a niebo bez chmur. Przyświecało słoneczko. Powierzchnię wody pokrywała filigranowa fala. Nie cumowałem, lecz ot tak z marszu wykonałem pierwszy rzut ostatnim fartownym woblerem. Nie miałem brania. Zaburczało mi w brzuchu. Flaki moje zawrzały. Oj!!! Niebezpiecznie się zrobiło. Daleko do brzegu. Dawno tak szybko się nie uwijałem, by zdążyć na czas. Niech to diabli! Mleko z kapustą – baranie! Uff. Ledwo zdążyłem. Tak, do kompletu brakowało burzy z siarczystymi piorunami.
Na wędce zmieniłem wobler. Spory jak na spinning owalny kształt woblera poprzednio okazał się skuteczny. Mogę śmiało powiedzieć, że bardzo skuteczny. Nie dość, że stosownie pracował to jeszcze świetnie „lusterkował”. Nie od dziś wiedziałem, że w odpowiednim miejscu i czasie taka przynęta jest bardzo skuteczna na szczupaki. Niestety, w mojego asa uderzył mocno pogryziony maluch. Oto nieszczęśnik Oczywiście, dostał drugą szansę na życie. Wytracałem cierpliwość. Rzucałem w prawo i lewo, do przodu i z tyłu. I nic. Chyba zbyt mocno przesiąkłem pewnością siebie i w tę swoją przynętę. Łódź skierowałem w sam koniec jeziora. Miałem dziś niewiele czasu, ale co tam. Może właśnie tu coś się pokusi. Zacumowałem w krańcu jeziora blisko południowego stoku górki. Rzucałem i rzucałem. Bulb i bulb! Więcej przynętą straszyłem ryby niż je prowokowałem. Badawczo przestawiałem krypę wkoło górki. Zmieniałem woblery. Może czas na coś innego?
Gumy, przynęty wirowe też typu tremolo? I nic! Nie miałem nawet stuknięcia. Po prostu nic. Ryby dziś chyba po prostu nie biorą. Zniechęcony przed osiemnastą łódkę skierowałem w stronę jeziora Nawiady. W kanale był niski poziom, ale się przedostałem. Z ujścia kanału, przed sobą ujrzałem niebagatelnej wielkości wyspę. Fragment wodnego świata w ujściu j. Nawiady W drodze do niej chciałem też odwiedzić przyciągające uwagę dwa miejsca. Od kanału dno opadało stromo. Kilkadziesiąt metrów dalej, właśnie tam istniał podwodny archipelag górek. Mało kto o tym wiedział i zazwyczaj wędkarze pomijali ten imponujący fragment. Mniej wiecej z dziesieciometrowej głębiny łyse twory wznosiły się na około cztery metry pod powierzchnię. Pierwsze dwie górki nie porastały zielskiem, ale ostatnia sięgała już bliżej powierzchni i porastała ją rdestnica. Bez kotwiczenia pierwszą i drugą kontrolnie obrzuciłem woblerem po kilka razy. Bez efektu. Trzeci obiekt nieco dokładniej spenetrowałem i też nic. Niewiele czasu pozostało do końca dnia, więc ruszyłem dalej. Opłynąłem wyspę i z drugiej strony zakotwiczyłem przy trzcinach południowo – zachodniego cypla. Teren ten od zawsze był dla mnie frapujący. (zobacz) Z początku stopniowo zapuszczał się dość daleko w otwartą toń jeziora. Jednak kilkadziesiąt metrów dalej gwałtownie opadał w około trzydziestometrową głębinę.
Słońce było już nisko i z trudem zerkałem w stronę rozległej wody. Ciemne okulary zakopane były głęboko, gdzieś tam w plecaku i w tej chwili właśnie by się przydały. Cóż, jest jak jest. Czyli moja głupota i lenistwo dawały się we znaki. Na pomarszczonej powierzchni coś zobaczyłem. Krótko, bo krótko. Zmęczone oczy a raczej podrażnione refleksami bijących z drobnych fal nie pozwalały na to, co chciałbym dokładnie zobaczyć. Ale coś zobaczyłem. Nie wyglądało to na nic innego jak grzbiet sporego karpia. Chyba karpia. Tam, gdzie go ujrzałem było głębiej. I zbyt daleko bym wobler dorzucił. Mimo to, wstałem i ot tak wykonałem rzut. Usłyszałem głośne „bulb”. Gdy wabik napiął zestaw poczułem w rękojeści wędki jego wibracje. Opuszczając szczytówkę energicznie przeciął może z półtora metra. Wtem poczułem silne branie. To było zdecydowanie tępe i mocne branie. Z kołowrotka plecionka błyskawicznie ubywała. Hamulec chwilami gwizdał. To chyba tęgi szczupak.
Błyskawicznie odkotwiczyłem łódź. Z krótkimi przerwami ryba ciągnęła mnie jak diabli. Z pełnym impetem, jakby z wściekłością teraz przywarła do dna. Uwolnione bąble powietrza pieniły się na powierzchni. Nie było mowy o ruszeniu jej z miejsca. Powiosłowałem w jej stronę. Manewr był trudny, ponieważ nie mogłem szczupakowi luzować zestawu. Przecież z natury jest wstanie pozbyć się zakleszczonego w przełyku okonia. Swoją drogą szczupak jest mistrzem uwalniania się z takich opresji. W miejscu, gdzie linka pionowo schodziła pod wodę, mocno napiąłem zestaw. Ruszyłem go, jednak w ułamku sekundy ogromny szczupak wystrzelił w bok.
Próbowałem ciągnąć na siłę. Jednak nie bardzo panowałem nad wybrykami jego. Nagle pojawił się we wrzącej od bąbli powierzchni. W refleksach słońca i zbyt daleko, by coś więcej zobaczyć. Pomimo tego dostrzegłem masywny kark. Zakotłowało się. W tym całym kołowrotku odwrócił się w moją stronę i na ułamek sekundy znieruchomiał. No! Oceniłem go na ponad dwadzieścia parę kilo. Zdaje się zobaczył mnie i natychmiast zatopił swoje cielsko. W oślepiających refleksach pojawiły się kolejne zawirowania a w nich syczące bąble. Chwilę potem przeciwnik oddalił się. Ciągnął jak diabli. Praktycznie byłem już holowany przez wielką rybę. Ojej! Skąd ja to znam? Toż niecodzienne zjawisko być holowanym przez rybę. Z obserwacji wynikało, że coś tu jest nie tak. Nie dowierzałem. Przez myśl mi przeszło, że ten hol a raczej cały kołowrót, więcej przypominał mi walkę z sumem niż ze szczupakiem.
Z właściwym oporem, impulsami oddawałem cenne metry linki. I kto tu kogo holuje? Bez precedensu znalazłem się w pozycji holowanego po jeziorze Nawiady. On nie brnął w otwartą i głębszą wodę. Raczej trzymał się granicy zielska i mulistego dna. Zatem, kiedy była ku temu okazja zwijałem nadmiar plecionki. Przeciwnik zaraz się uspokoił. Czyżby wytracał siły? Nie, znów przywarł do dna. Z trudem znów go dźwignąłem do siebie. Zerwał się, jak pies ze smyczy. Jakby miał swoją trasę. Panował nade mną. Praktycznie caly czas holował na jednej głębokości. Nie wypływał i nie schodził w głębinę jeziora. Nie chciałem wariować i przypadkiem zerwać zestaw. Ten spinner był lżej wyposażony niż ten na sumy, przez co częściej musiałem wymiękać. Masywny zwierz nadal nie dał się tak od razu zatrzymać. Wobec tego dostosowywałem się ja do niego. Gdy dopłynąłem w miejsce jego spoczynku, solidnie napiąłem zestaw. Uważnie, obserwowałem, by nie przesadzić. Kolejny raz powoli i ociężale podniosłem go z dna.
Miotał się, zawinął wkoło. Poprzez sztywną plecionkę transmisję nietypowych drgań odczuwałem na wędce. Miałem mieszane uczucia czy aby to wielki szczupak? Może coś przypadkiem dużego zaczepiłem za tyłek? Karp albo tołpyga? W wyniku zaciętej walki w głębinie, uwięzione gazy w dnie jeziora zdradzały dokładne miejsce jego kryjówki. Wkoło mej łajby chwilami pieniły się bańki i syczały, jakby ryba chciała zakopać się w mule. Poprzez zmąconą wodę jeszcze mój wzrok nie przenikał tak jak bym tego chciał. Odpłynął i pociągną kilka metrów łódź za sobą. Zatrzymał się, przywarł do dna. Gdy znów napiąłem zestaw przeciwnik zdaje się mniej protestował. Osłab? Nie. Gwałtownie zawrócił. Napięta plecionka transmitowała drobne i mocne drgania świadczące o jego wściekaniu się w czeluści. Zamilkł, przywarł do dna. Napiąłem zestaw i wolniutko skierowałem się w jego stronę. Z wyczuciem ciągnąłem do góry. W przejrzystej wodzie pod łajbą moje oczy ujrzały sporego suma! Niewiarygodne, sum?! Tutaj? W jeziorze Nawiady? Wił się, okręcał się wkoło plecionką. Zdaje się tym aktem chciał zerwać zestaw. Wtenczas dogłębnie pożałowałem, braku utrwalenia imponującej relacji. Przejrzysta toń uwieczniła na stałe tylko w mojej głowie porywające sceny rozgrywające się poniżej. Niczym łódź podwodna, na głębokości 3 – 4 metrów przemykał pode mną w tą i tamtą stronę sporych rozmiarów przedsiębiorczy wąsacz. Widok tkwiącego woblera w zajadzie utwierdzał mnie. W tej sytuacji sum nie miał sposobu, aby wydostać się z niewygodnego położenia. Już nie mógł opuścić tego rejonu. Czułem jak z każdą chwilą słabł. Wspólne akrobacje trwały blisko dwadzieścia minut zanim sprawnie wśliznąłem go do pułapki, jaką była obszerna matnia.
No, braciszku jesteś mój! Dałeś się oszukać a teraz wąsy wyłażą ci przez oczka podbieraka. Tak z marszu zrobiłem kilka fotek w tle łodzi i jeziora. Płonąłem z zachwytu, jednak to mi nie wystarczało. Z końcem dnia wszystko przycichło. Słońce już było nisko i chciałem jeszcze za dnia inaczej uwiecznić to zdarzenie. Przez kanał przedostałem się do mojtyńskiego jeziora. Blisko przystani przywitał mnie miejscowy znajomy, śmigający paralotnią po niebie. Podobnie jak ja uciekał po pracy w inny wymiar przestrzeni wypoczynkowej. Hmmm. Takiemu to dobrze. Z pozdrowieniami zakręcił beczkę i pofrunął w stronę jeziora Nawiady. Powrót do przystani
Blisko portu jak na zawołanie z wędką w ręku wylegiwał się w malutkiej łupinie właściciel lokalu, który wynajmowałem. Maciek z niedowierzaniem wytrzeszczył gały. Tutaj sum? Nie, złowiony w Nawiadach. Toć nieźle żeś dmuchał na wiosłach, bo jesteś cały czerwony. Taaa. Gęba czerwona z emocji i trochę od słońca. Ubarwienie drapieżcy było inne niż moje. Było ciemnobrązowe, ciemniejsze niż zwykle i wyglądał jak „kluchowaty”, zdrowy rydz. Sum mierzył 165 cm. Maciej sprawnie wykonał kilka pamiątkowych fotek. Zrobiło się duszno, więc po sesji zdjęciowej suma doprowadziliśmy do właściwej kondycji i właśnie tu w jeziorze Mojtyny ostatecznie go uwolniliśmy. W nowym środowisku, badawczo sum zagłębił się w mrok ciemnej otchłani.
W następnych miesiącach również w jeziorze Wągiel złowiłem kilka sumów na spinning. Nie były to specjalne okazy. Nie przekraczały trzydziestki. Sąsiednie akweny wiele mi przypomniały. Wskrzesiłem kolejną wiedzę sprzed lat.
Ostatnimi łowiskami sumów był dla mnie kompleks warszawski. Wisła, Narew i Bug, a gdy byłem młodszy również Odra, Warta czy Pilica darowała mi sumy. Z racji chaosu na rzekach jeszcze pozostały zaciszne mazurskie zakątki, w których łowić można sumy na spinning. Ciekawe jak długo?
Niestety wieść szybko rozniosła się po okolicznych wioskach, że w tych jeziorach jakiś człowiek łowił sumy. Kilka dni po tych zdarzeniach lotem błyskawicy pojawiali się rybacy. W następnym roku będąc z kompanem na rybach w Mojtynach, praktycznie przed naszymi nosami rybacy postawili 19 sieci na tym malutkim jeziorze. Przedtem zdecydowanie podnieśli poziom wód, by łatwiej wyłapać to, co właśnie pozostawili wędkarze. Zmienił się zarządca wód okręgu Mrągowo i wykupione licencje szlag trafił. Ot taka polityka naszych mądrych władz.
W niedalekiej przeszłości, niepisanym gospodarzem mojtyńskiego jeziora było PZW, Koło Nr. 3 Warszawa Mokotów. Z rąk wędkarzy były wpuszczane dorodne szczupaki. Dodatkowo zarybiali karpiem, sumem a nawet jesiotrem. Notabene jesiotra nikt nie potrafił złowić na wędkę. Jesiotr to inny, odrębny wymiar. Nawet była cicha umowa pomiędzy Gospodarstwem Rybackim z Mrągowa a zarządem PZW Warszawa Mokotów, do którego należała stanica zbudowana rękoma wędkarzy. Wy nie będziecie odławiać sieciami naszego zarybienia tym pozwolicie rozwinąć działalność stanicy wędkarskiej. Wówczas to fantastyczne jezioro zmieni postać na wymarzone łowisko wędkarzy PZW. Gospodarz rybacki zarabiać będzie na licencjach kupowanych przez rzeszę pasjonatów wędkarstwa. Niestety, po zmianie władz w powyższej gospodarce rybackiej dziś na tym małym obszarze trwają cykliczne odłowy sieciami. Ciekawi mnie, jak długo ośrodek PZW Mojtyny i jego rozgrabiona przystań wraz z niszczejącymi łodziami będą w opłakanym stanie.
Na Mazurach byłem jeszcze przez kilka dni. Zwiedziłem trzy pobliskie jeziora. Nic nie złowiłem. Zwaliłem winę na ogoloną gębę, zmianę pogody, ciśnienie nie takie etc. Gdy przyjechałem do domu stanąłem przed lustrem i zamruczałem do tego tam po drugiej stronie: Zbysiu stary jesteś. Dziś cieniutko ci wychodzi. Ostatnio tutaj same pryszcze łowisz. Może wędki warto już zostawić i dreptać ci na deptaku w Ciechocinku?
Najnowsze komentarze