Prawy, wschodni stok kamienistego obiektu gwałtownie opada w przepastną głębinę, w której nigdy nic nie złowiłem. (to jest ta głębia) Dalej, w tę samą stronę, w odległości około pięciuset metrów dno jeziora stopniowo wypłycało się, aż po kolejną wyspę nazywaną przez tubylców ptasią. A lewa, zachodnia pochyłość kamiennej wysepki, nagle łączyła się z mokradłami. Rośliny kosaćcowate raczej sporadycznie obrastały tę część jeziora. Jednak w bagnistych obszarach widok gromady żółtych irysów i żyjącej tam okazałej prześlicznie wybarwionej wzdręgi był dla mnie uderzający. Pochłaniające barwnik stawonogi zapewne stały się jej elementem wyjątkowego ubarwienia. Krasnopióry na ogół grzbiet mają niebiesko-zielony i boki srebrne o wyraźnym złotym odcieniu. W tej części jeziora ryby te miały czerwono złotożółte łuski, a płetwy były intensywnie wybarwione w pomarańczowo-czerwone kolory. Rekordowe osobniki nie przekraczały czterdziestu centymetrów. Pomiędzy płetwami piersiowymi a płetwą odbytową występuje ostry i pokryty łuskami kil. Niespełna kilogramowe wzdręgi tu nie były rzadkością, które w przeszłości z miernym skutkiem stawiałem na żywca. Bytowały one w tamtejszych mokradłach stałych, podobnych do niskiego torfowiska, resztkach końcowych etapów zarastania jeziora. video - płochliwe wzdręgi w mokradle Ogólnie wzdręgi są bardzo płochliwe, stąd rzadko można było je ujrzeć przed szuwarami. A jeśli już, to podczas bezwietrznej słonecznej pogody nawet ze stu metrów „wylanych przed trzciny czerwonych fragmentów wody” nie można było przeoczyć.
Odległość między małą kamienną wyspą a wspomnianym mokradłem było około pięćdziesięciu metrów z rzadka porośniętego zielskiem. Dalej za strefą bagienną zaczynał się duży i gęsty, typowo mazurski las. Od strony trzęsawisk muliste dno jeziora szczelnie oplatała jasno-zielona ramienica. Stok i część płytkiej toni zaś porastała rdestnica lśniąca. Przez czystą nasłonecznioną warstwę pięciometrowej wody, również na dnie niekiedy były widoczne kłębiaste glony. Dające się zauważyć wzory kłącza rogatka naprowadzały myśli o zamaskowanych, czatujących na dnie szczupakach. Właściwie tylko z tej strony, około dwustu metrów kwadratowych części tego obszaru, urozmaicała strzelista o małych listkach rdestnica przeszyta. W tym rzadko porastającym od dna po powierzchnię zielsku właśnie woblerem można sprowokować niezwykły okaz. Ze czterysta metrów naprzeciw północnego, swobodnie opadającego w mroczną głębinę łysego stoku kamiennej wyspy był koniec kolejnej, rozpościerającej się z lewej strony obszernej i głębokiej zatoki. Granicę tę wyznaczał długi cypel. To on przysłaniał widok dalszego fragmentu jeziora Nawiady. Chyba od zawsze intrygujący mnie najgłębszy fragment mieścił się pomiędzy tym cyplem a kamienną górką z jakieś sto metrów na prawo. Ta zadziwiająca równina, gładka niczym lodowisko, mierzyła około 200 m² sięgała do 30,5 m głębokości. Na przestrzeni kilkudziesięciu lat, różnymi modelami echosond w tej niecce obserwowałem głównie w czerwcu wyjątkowy urodzaj sielawy. Nad nią sporadycznie pokazywały się większe drapieżniki a bliżej powierzchni pływały gigantycznej wielkości mniej zidentyfikowane ryby. Często moje fantazje kłębiły w głowie o gigantach żyjących na dnie takich jezior. Według echosondy, podobne giganty czasem były odkrywane bliżej powierzchni a nie w głębinach. W drugiej połowie lata otchłań ta praktycznie świeciła pustką (zobacz co tam widać na 30 m)
Wracając do dalszej części północnej jeziora, wieś Prusinowo leży nad samą tzw. odnogą Prusinowską. Ta bez mała, kilometrowa kiszka połączona była z jeszcze większym obszarem wody okolic Prusinowa. W międzyczasie zanurkowałem w cieśninie łączącej północną część z południową i zobaczyłem takie dno. Oprócz nieco pofalowanej linii brzegowej w tej części północnej z łatwością można było odnaleźć jeden z dwóch atrakcyjnych podwodnych obiektów. (zobacz południowy stok większego obiektu i 7 m dno pomiędzy brzegiem a górką) Już z daleka był widoczny po przez jasną plamę i stos ułożonych głazów, ktory w zależności od poziomu wystawał nad powierzchnię wody. Drugi doprawdy niewielki obiekt znajdował się blisko końca północnozachodniej części jeziora. Z dziesięciometrowej głębi wyłaniał się blisko wierzchni jakby komin o średnicy około dwóch metrów kwadratowych, obficie obrośnięty zielskiem. W przeszłości jako piętnastoletni chłopak łowiłem tam na zwykłą blachę niebagatelnej wielkości okonie. Wymarzone garbusy często przekraczały pótora kilograma wagi.
W danej chwili miałem pod sobą około dziesięciometrową przepaść. Odległość do upatrzonych zielsk była blisko pięćdziesiąt metrów. Zaryzykowałem. Na zestaw ponownie założyłem wąskiego woblera, właśnie przypominającego małego szczupaka. Zrobiłem duży zamach i płynnie wykonałem pierwszy rzut. Jak z procy wystrzelona przynęta idealnie pokonała wymaganą odległość. Gdy wobler wylądował tuż przed koniuszkami wodorostów usłyszałem ciche pacnięcie. Efektownego rozbryzgu wody nie dało pominąć się wzrokiem. Ułamek sekundy później poczułem, gwałtowne szarpnięcie kijem.
– Jest, wziął z powierzchni! Z dumą patrzyłem na mocno wygięty kij oraz naprzeciw spienioną wodę. Próbowałem ciągnąć na siłę, ale tak się nie dało. Do mojej rozkojarzonej łepetyny dotarło, że na kiju mam kolejny rarytas. W następnym czasie szczupak się dynamicznie szarpał, jakby szaleju się opił. Widziałem to, i czułem go w rękojeści wędki. Rozwścieczony zwierz za wszelką cenę chciał wypluć paskudztwo, które mocno utkwiło mu w paszczy. Czuł się oszukany. To tak, jakbym zamiast pysznego kęsa ptasiego mleczka wyrywał mi z gęby zakleszczonego kaktusa. Też bym się wściekł.
Ryba nagle przestała szaleć. Napiąłem kij i czekałem na dalszy rozwój wydarzeń. Czyżby się splątał o zielsko? Mruczałem pod nosem. Korzystając z chwilowego impasu, kij wsadziłem pomiędzy kolana i chwyciłem za wiosła. Łódź pchnąłem do przodu. Ponownie chwyciłem za wędkę. Błyskawicznie zwinąłem nadmiar żyłki. Teraz mocno napiąłem zestaw i ostatecznie opór złamałem. Trwało to chwilę, zanim szczupaka udało mi się podciągnąć. Kiedy zobaczył mnie, błysnął swym złoto-cętkowanym bokiem i rzucił się do ucieczki. W kołowrotku poluzowałem hamulec. Z niewielkim oporem pozwoliłem szczupakowi na odskok w stronę kryjówki. Gdy się zatrzymał, uparcie ciągnąłem go w swoją stronę. Pięć minut później drapieżca się uspokoił. Z dużej odległości w przejrzystej wodzie dostrzegłem zarys swojego rywala. Wyglądał jak ciemna zmurszała kłoda. Gdy dostrzegł łódź, znów cielskiem błysnął, postawił się bokiem. Wystrzelił świecę. Był rozwścieczony, potrząsał łbem. Widziałem, jak z paszczy pozbyć się chciał woblera. Gdy wpadł do wody w szalonym tempie przepadł w głębinie. Przy gruncie zwierz osłab i był już spokojny. Wtedy to bestię ciągnąłem na siłę. Praktycznie do łódki holowałem go bez ceregieli. Podebrałem około ośmiokilogramową sztukę!
– Jezu, ale śliczna bestia! Cieszyłem się niczym dziecko z lizaka. Długimi szczypcami z ogromnej paszczy wydobyłem wobler. Usiadłem na ławce. Gdy tak ślepiłem w pokonanego rywala, gdzieś za plecami usłyszałem wołanie o pomoc. Odwróciłem głowę. Wzywanie znów powtórzyło się, dochodziło chyba z przeciwnego kierunku.
– Panie, proszę pana, niech mi pan pomoże! Niech mnie pan ratuje! – zdziwiony rozejrzałem się dookoła. Co to, mam jakieś omamy, schizofrenię? Głosy ze środka jeziora??? Cienki, jakby dziecięcy głos jednak dochodził z oddalonego o kilkaset metrów zalesionego brzegu. Patrzyłem w stronę lądu, ale nikogo nie zauważyłem. To było daleko.
– Halo! Proszę pana, niech pan tu podpłynie i mi pomoże – dziecięcy szloch teraz wyraźnie dochodził zza trzcin. To jakiś dzieciak chyba wrąbał się do wody! Zapewne utknął w bagnie i teraz się topi! Czarne myśli piorunem przeleciały mi przez głowę. Chwyciłem za wiosła i czym prędzej popłynąłem w stronę tamtego brzegu. Gdy znalazłem się przed ścianą rosłych szuwarów, ponownie usłyszałem łkanie dochodzące z korony drzewa.
– Jestem tu, niech patrzy pan w górę. Nie na to, ale na drugie drzewo – zrozpaczony głos dochodził znad mojej głowy. Wlepiłem wzrok w gałęzie drzew. Wśród liści ujrzałem na oko dwunastolatka z długim kijem w ręku.
– Co się stało, uciekasz przed czymś – spytałem zdziwiony. Bezpańskie psy może chłopca zaatakowały? Słyszałem dalsze popłakiwanie chłopaka.
– A, nic się nie stało! Tylko zaczepiłem blachą o dno i nie ma kto mi odczepić – szlochając, machał kijem i nazywał go wędką.
– To po to mnie gonisz pół jeziora, bym odczepił ci blachę!? – rozgniewany gapiłem się w koronę drzew.
– Tu nie ma nikogo, kto mógłby mi pomóc. Jak zerwę blachę to pasem w dupę od ojca dostanę. Wyda się, że mu ją wziąłem i jeszcze w dodatku zerwałem. A jaki wpiernicz dostanę – chłopiec zanosił się płaczem – chciałem rybę złapać dla mamy, bo ojciec nie umie. A teraz co? Tylko manto dostanę – nadal szlochał – odczepi mi pan? – zapytał wprost. W jednej chwili zrozumiałem, że ten dzieciak naprawdę miał problem. W dodatku nie chciałem utonąć w łzach jego.
– Pewnie, że ci odczepię. Nie martw się, a nawet jak zerwiesz, to w moim pudle coś znajdę i dam ci w zastępstwie – zapewniłem go, by już nie ryczał. Chłopaczek omalże nie spadł z drzewa, by mi pokazać, w którym miejscu zaczepił blachę. Odczepiłem ją i łajbę pokierowałem do niewielkiej zatoki. Brzeg był zbyt grząski, stąd ten dzieciak nie miał szans na odczepienie blachy. Nawet nie wiem, kiedy chłopiec pojawił się w mojej łódce. Szczupły, ruchliwy młodzian, ubrany był w jasną koszulkę polo, długie brązowe, wytarte sztruksy i dziurawe pepegi. Obdartą z kory, leszczynową gałąź oparł o burtę łodzi i przysiadł koło mnie.
– Ooo! Duży szczupak i jakie ładne rybki. Co to i na co, na szczupaka? – wypytywał i natychmiast zerwał się z miejsca.
– To woblery, przynęty na drapieżniki, które sam sobie robię, a potem na nie łowię. O, czasem takie szczupaki – mruknąłem, kiwając głową w stronę zdobyczy. W tej samej chwili ugryzłem się w język. Wiedziałem co zaraz będzie, ale kontynuowałem dialog, przecież wybawiłem go z niewygodnego położenia.
– Zrobiłem je sam i teraz dalej próbuję coś złowić – dorzuciłem – a na pamiątkę spotkania umiałbyś zrobić mi zdjęcie z tą rybą?
– Da mi pan takie rybki – spytał bez ogródek. Swą prostotą zaskoczył mnie. Nie interesowało go moje trofeum i robienie fotki. Chłopak zdecydowanie skupiony był na moich przynętach. Zobaczył, że waham się i dodał – dziesięć „jajków” panu dam za tego, co tu leży. A może i dwadzieścia, za te dwa, jeśli znajdę. Tylko muszę pogonić kury – dorzucił z wypiekami na twarzy.
– A co z twoją blachą? – spytałem ze zdumieniem.
– Co tam blacha, już odczepiona i nie dostanę lania. A teraz będę miał ładne rybki od pana – postawił sprawę jasno. Jak to „będę miał rybki”, ocknąłem się. Chłopak nie czekał na moją zgodę, tylko wyskoczył z łódki.
– Zaraz, hola, może wysłuchasz mnie chłopcze! Gdzie tak się spieszysz? – starałem się uspokoić rozpalonego młodzieńca.
– No, to przyniosę trzydzieści jaj i kurę! Ale niech mi pan da te... – zawahał się wpatrzony w przynęty. Zdaje się, chciał mnie przekonać wyższością swoich walorów.
– Poczekaj, usiądź tu, najpierw pogadajmy – zaproponowałem młodemu człowiekowi, nakręconemu jak sprężyna od budzika. Nie interesowała go nadal moja ryba, tylko uważnie przeglądał wabiki. Jego sangwiniczny temperament ujawniał się przez dominujące zachowanie. Jakby traktował mnie z góry. Pełen optymizmu, otwarty na relacje, towarzyski i beztroski dwunastolatek. Jak się rozgadał, to już myślałem, że łeb mi pęknie.
– Jestem Janek. Mieszkam tu za wzgórzem. Ojciec ma sześć krów, trzy świnie, gęsi i trochę kur – zaczął gawędzić.
– Po co mi to wszystko opowiadasz, w sumie jestem obcy? – przerwałem.
– Muszę się jednak pospieszyć, gdy ojciec zobaczy, że brakuje mu blachy to gotów jeszcze mi "łepa" urwać – tym razem to ja słuchałem. Z jednej strony szkoda mi było, ot tak oddać te śliczne woblery – niby dlaczego, przecież jest w nich kupa roboty. To obcy dzieciak, nie kupuję tego. W jednej chwili przyszła mi myśl do głowy. A może mu powiem, jak to jest zrobione. W jego domu znajdzie się chyba kawałek papieru ściernego, drutu i farby? Był młody, żwawy, pełen energii, może ma talent, niech rozwija umysł. Jednakże z byle jakiego powodu wynosić z domu dorobku swoich najbliższych nie może.
– Posłuchaj chłopcze, masz tu swoją blachę i w prezencie jednego najładniejszego woblera – ruszyłem z tematem.
– Nie! Tamten okoń jest ładniejszy! A może tamten... – jak stara przekupa zaczął wybrzydzać. Bezczelnie przebierał w moim pudle, jakby w Warszawie był na bazarze Różyckiego.
– Dobrze, okej, tylko już przestań i wreszcie się zamknij! Posłuchaj mnie młody człowieku. Przyjechałem tu kawał drogi na ryby. Nie zamierzam przypadkowym osobom rozdawać z trudem robione woblery – tym razem, wreszcie udało mi się przymknąć rozgadaną buzię – jeśli chcesz, to powiem ci, jak można samemu zrobić takie cacko. Materiału jest w bród, tylko należy to wszystko właściwie poukładać i posklejać – z ogromnym przejęciem słuchał młodzieniec krótkiego wykładu na temat budowy i testu woblera – zrozumiałeś coś z tego – skierowałem oblicze w kierunku rozmarzonego chłopca.
– Wszystko jasne – odparł, jakby na co dzień parał się z problemami seryjnej produkcji przynęt wędkarskich.
– Drzewo jest. Drut, ołów, klej i farby też się znajdą, jak to na wsi – powiedział, jakby znał się na modelarstwie.
– No, przekonamy się, jak sobie poradzisz. Wtrąciłem. – Jeśli będziesz miał problem, będę tu na rybach za miesiąc. Gdy znów zaczepisz blachę ojca, nie czekaj, aż przyjadę z Warszawy i ci odczepię – dodałem z uśmiechem. Mimo bardzo młodego wieku chłopak był nad wyraz błyskotliwy i dobrze wiedział, co o woblerach mówię.
– Postaram się. Gdy za miesiąc spotkam pana, na pewno pochwalę się etapem prac – odpowiedział nadzwyczaj rozsądnie – zdaje się, produkcja woblerów to nie dojenie krowy czy robienie pierogów z kapustą. Chociaż pierogi trzeba też umieć zrobić, by potem sraczki nie było – dodał z opuszczoną głową. Ale mądrala, się roześmiałem. O jego rodzeństwo już nie pytałem. Cholera wie, kogo by przywlókł. Na wzór podarowałem chłopcu jednego woblera, a drugiego postanowiliśmy, że sam sobie zrobi.
– A teraz pstrykniesz mi zdjęcie? Jasio pokornie skinął główką. Po kilku wskazówkach chłopiec zaczął pstrykać, trochę w niebo, a potem w drzewo. Lepszy mały Jasio niż puste klatki filmowe. W rzeczywistości nie tylko w ten weekend ciekawych fotek mi bezpowrotnie przepadło.
Na horyzoncie dostrzegłem złowieszcze chmury. Na wszelki wypadek trzeba uwijać się i schrzaniać, zaproponowałem. Nie ma co się oszukiwać, była osiemnasta trzydzieści. Jeśli po ludzku chcę zjeść kolację, muszę już przerwać ten wykład. Wskoczyłem do łódki i odpłynąłem. Łódź skierowałem w widoczny punkt zwrotny. Jasio rączką machnął na do widzenia. Na ramie zarzucił swoje wędzisko i pomknął w stronę rodzinnego gospodarstwa. Za plecami słyszałem już pierwsze grzmoty. Na plecy zdążyłem wrzucić płaszcz przeciwdeszczowy. Jednak zanim treść szalejącej burzy dopadła mnie, schroniłem się pod mostem w łączniku dwu jezior. Gdy złapałem już pierwszy oddech, usłyszałem niepokojący warkot. Spojrzałem do góry.
– O Boże, ale bomba! Zatkało mnie. Na widok kokonu szerszeni nad łódką dostałem dreszczy.
– Jeszcze tego brakuje, ażeby mi te krowiaste osy dupę pogryzły – teraz to ja warknąłem niezadowolony. Na tę chwilę przypomniały mi się batalistyczne sceny z filmu „Rój”, który z końcem lat siedemdziesiątych wstrząsnął opinią publiczną. Co miałem robić? Już chciałem ponownie spieprzać, ale na zewnątrz trwało przerażające „piorunobicie”. Z niepokojem łypałem na bulwę, po której łaziły szerszenie. Ogarniała mnie panika. Na skutek ukąszeń spuchnięty nie do poznania zaduszę się, z góry zacząłem majaczyć.
– Tu chyba lepiej umierać niż na zewnątrz, przynajmniej nie będzie padało. A tak, trzepnięty przez piorun utopię się w jakiejś nędznej kałuży – pod naporem strachu wygadywałem głupoty. Struchlały, oczekując na koniec burzy, poczułem, że właśnie tu nie byłem sam. Odwróciłem twarz. Z odległości jednego metra na wysokości oczu ujrzałem pysk jakiegoś zwierzęcia. Bliski kontakt wzrokowy połączył mnie oko w oko z czarną jak smoła wydrą.
– Och, jakie śliczne zwierze – uśmiechnąłem się ze zdziwieniem. Chyba od kilku minut wydra badała mnie wzrokiem.
– Ale masz piękny biały krawat – wyszeptałem w jej stronę. Nie spuszczając wzroku z obcego zwierzęcia, powoli z plecaka wyjąłem kanapkę.
– Chcesz posmakować mojej, hmm – powąchałem – pachnącej, śląskiej kiełbasy – pytająco mruknąłem pod nosem. Spomiędzy kromek wyjąłem plastry wędliny. Cmokając jak do psa, ślamazarnie machnąłem w jej stronę. Niestety, trafiłem w podporę przybytku. Wędlina spadła do wody, a wydra niczym duch zniknęła w zakątkach budowli.
– Ojej, szkoda, uciekła – rozczarowałem się – a może i lepiej. Tak naprawdę to przecież dzikie zwierzę, które wpatrywało się w moją japę z bliskiej odległości. Za bliskiej. A nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się akcja? A może była wściekła lub miała małe? Dopiero by lifting zrobiła mi na gębie – skomlałem. Jak nie wybuchowy kokon to wściekła wydra. Zamilkłem i czekałem. Jeszcze padało, ale grzmoty piorunów już dochodziły z oddali. Pod łódką nie wiadomo skąd w pierwszej kolejności pojawiło się kilka raków. Również zjawiły się natrętne małe okonie. Przypatrywałem się grożącym szczypcami skorupiakom, zaciekle walczącym o niespotykaną zdobycz. Pochłaniając resztę kanapki, kątem oka zobaczyłem tuż za mostem nieoczekiwane działania. Z pięć metrów od rufy na podtopionych kamieniach pod brzegiem, dostrzegłem umizgujące się gryzonie. Po chwili uświadomiłem sobie, że na brzegu koło nich widzę czyhającą znajomą wydrę. Czarny drapieżnik „stojąc słupka” zdecydowanie wyróżniał się na tle zielonej trawy. Przez następną chwilę hipnotycznym wzrokiem wydra przeglądała z bliskiej odległości całe towarzystwo piżmaków. Nie zdążyłem mrugnąć okiem, gdy atak odbył się błyskawicznie. Usłyszałem głośny plusk. W tej płytkiej wodzie, jak zaczarowane wszystkie zwierzęta zniknęły. I nawet nie było śladu, by jakikolwiek dramat tu się wydarzył. Żadnej krwi czy pisku, jakby brukowcem rzucił.
Najnowsze komentarze