O piątej trzydzieści obudził mnie dochodzący zza okna śpiew ptaków. Niesione pogłosem pogwizdywanie wilgi usypiało mnie. video - wilga innego dnia o 3:30 Rozbudzałem się, stopniowo włączałem myślenie. Nie pamiętałem, bym o czymkolwiek śnił. W to miejsce się zastanawiałem, dlaczego szyja i łeb mnie boli. Zanim wylazłem spod ciepłej pościeli na czubku głowy, namacałem bolesne miejsce. No tak, ostatnie godziny wczorajszych wojaży nie były dla mnie przychylne.
– A niech to gwint ściśnie – wrzasnąłem – przecież telefon został w przystani – na twarzy poczułem pąsowe wypieki – wobler, który „zawrócił mi w głowie” również tam został. W tej samej chwili uzmysłowiłem sobie, że z pozostawionej komórki i tak nic by nie było. Na pewno już szlag ją trafił. A wobler chyba nie był mi przeznaczony. Wstałem. Umyłem twarz w misce. Śniadania nie jadłem. Do plecaka wrzuciłem butlę mineralnej, pół kilo chleba, dwa jajka ugotowane na twardo oraz puszkę z nie byle jakim gulaszem angielskim. Zgarnąłem wędkarski sprzęt i ruszyłem w stronę jeziora. Było po szóstej, gdy słotną ścieżyną dotarłem do portu. Było chłodno, ale bezwietrznie. Następny dzień zapowiadał się nieźle. Mijając stół w skrobalni ryb nie zauważyłem na nim, czy pod nim zniszczonego telefonu. I tak złom na wygadaną kartę już nic nie był wart. Ostrożnie stąpałem po chybotliwym i jeszcze śliskim pomoście. Podszedłem do swojej łódki. Na chwilę zastygłem.
– Przecież nie zniknął. Byłem tu sam i nikt go nie świsnął – rozejrzałem się wkoło. Zajrzałem do swojej łódki. Potem pod pomost – a może buchnęła go wydra? Nie. To był za duży szczupak – zacząłem majaczyć. Teraz do głowy wpadały mi różne opcje.
– A może po prostu ożył, zaczął się rzucać, aż wreszcie spadł prosto do wody – to było rozsądne wytłumaczenie – to jest tylko moja wina – stanowczo stwierdziłem – szczupaka nie powinienem kłaść blisko krawędzi. Zamiast go zabezpieczyć, zachciało mi się przechwalać przed wędkarzami. Chyba już zwariowałem – skwaszony, półgłosem rzucałem pretensje. Wilgotny pomost nadal był śliski. Ostrożnie wszedłem do łódki. Usiadłem na ławce. Wyjrzałem za burtę. A może mój szczupak tam jeszcze jest? Słońce nie wzeszło wysoko, aby faktycznie zobaczyć coś tam na dnie. Poza tym w czerwcu szczupaki są bardzo żywotne. Zrozumiałem, że nie mam tu czego szukać. Postanowiłem stanąć na wysokości zadania i jak najszybciej pojawić się na Nawiadach. Cel miałem ustanowiony, obłowić ptasią wyspę i sąsiadującą podwodną górkę. Jeśli mi czasu wystarczy, to jeszcze odwiedzę północno-wschodnią linię brzegową.
Ta strefa była bardzo głęboka. Stromo opadające w głąb czeluści stoki, zbytnio florą nie obfitują. Natomiast daleko zapuszczające się w głąb jeziora różnego pochodzenia na przykład faliste występy, okazać się mogą punktem zaczepienia. Nawiasem mówiąc, takie ukształtowanie podwodnego terenu często zajmują duże drapieżniki. Widok z gardzieli kanału obficie zalesionej ptasiej wyspy od razu dodał mi skrzydeł, nowej nadziei i przede wszystkim energii. Korzenny system zarośli krzewiastych i drzew, rozwojowo służył ptactwu wodnemu, skąd wzięła się nazwa ptasia. Bez namysłu kierunek obrałem właśnie tam, a raczej na wcześniej wspominaną górkę. Wierzchołek tego podwodnego wzniesienia z rzadka porośnięty był pociągłym zielskiem i w szczytowym miejscu ma jaszcze ze trzy metry do lustra jeziora. Zaś wokoło tej górki, stoki gwałtownie opadają w mroczną głębinę. (właściwie tak wyglądał fragment górki we wrześniu 2024 roku)
Nie kotwiczyłem, lecz z dryfu posłałem wobler pod wątłe zarośla. Ściągając przynętę z płytszego gruntu w głębinę skupiony czekałem na atak. Kilkadziesiąt metrów nade mną, co jakiś czas skrzeczały rybitwy. Było jeszcze wcześnie i kolejny dzień zapowiadał się raczej upalnie. Właściwie na niebie nie widziałem żadnej chmurki. Słoneczko przygrzewało coraz mocniej. Woda w dotyku nie była lodowata, aczkolwiek zimna. Adekwatnie do pory, mazurskie noce są jeszcze tu chłodne i miejscami temperatura może spadać nawet do kilku stopni powyżej zera.
Ten obiekt sprawdzonym woblerem obrzucałem już chyba z każdej strony. Nie miałem żadnego brania. Praktycznie tu panowały świetne warunki i mimo to, zacząłem się zastanawiać nad dalszym biczowaniem tej wody. Uważnie przyglądałem się roślinności. Zazwyczaj po przejściach sieci, podwodne zielsko nie ma naturalnego wyglądu. Było zwichrowane i pokryte cienką warstwą mułu. Dotychczas woda mogła być jeszcze mętna. Chyba takie miałem wrażenie. Oj, gdybym teraz tak stał przed lustrem. Trudno mi było się przyznać, że moje woblery są tak naprawdę do dupy, przecież nie umiałem na nie nic złowić! Już sam nie bardzo wiedziałem co, o tym myśleć, ale w tej chwili wygodnie mi było gdzieś zwalić winę.
Może jednak przy wyspie spróbować, tam z drugiej strony był zagadkowy cypel? Rozejrzałem się wkoło. Wciągnąłem kotwicę. Stopniowo okrążając wyspę, powiosłowałem w stronę południowego, łagodnie opadającego pagórka. Ta wzdłużna forma podwodnego wzniesienia przypominała muton. Było to ukształtowanie powstałe w wyniku procesu mechanicznego niszczenia podłoża skalnego, wywołanego poprzez działalność lodowca. Swoją drogą mutony, tzw. barańce odznaczają się charakterystycznym podłużnym kształtem, co właśnie związane jest z kierunkiem działań lodowca. Na głębokości około dziesięciu metrów, począwszy od wyspy i tak ze sto metrów pod wodą, ciągnął się taki grzbiet. Wkoło tej grani praktycznie była przepastna głębia. Szczerze przyznam, że miejsce to zawsze mnie intrygowało. Natomiast w tej okolicy nie potrafiłem złowić większego szczupaka. video - tylko same produktywne szczupaki Zwykle łowiłem tam półtora kilowce. Aczkolwiek opowiadał mi stary miejscowy wędkarz, jakoby w tym rejonie, ktoś łowiąc na żywca, zerwał ogromną sztukę. Ale to tylko plotki.
Było coraz cieplej i nadal bezwietrznie. Wiosłując wzdłuż południowego brzegu ptasiej wyspy, chwilami docierały do mnie ciche śpiewy ptaków. Zza trzcin wylewał się przyjemny cynamonowo kamforowy zapach ajeru. Północny i środkowy fragment wyspy porastał pospolity rodzaj drzew brzozowatych. Część wschodnią, pokrywał zaś korzenny system zarośli wierzb krzewiastych pomieszany z olchą. (video - obraz słabo dostępnej wschodniej części wyspy) Płynąc, widziałem pryskające spod łódki ławice płoci. Kilka metrów przed dziobem wrastające w jezioro trzciny oznaczały koniec garbatego brzegu i początek podwodnego występu. Łajbą odbiłem od trzcin. Wszędzie panowała cisza, więc kilkanaście metrów dalej od cypla bezgłośnie opuściłem kotwicę. Z oswobodzonej cumy wynikało, że było pod łajbą pięć metrów do dna. Tym razem do połowu szczupaków użyłem żółty tonący, duży wobler w czarne pasy. Przysiadłem na ławce. W moim przypadku taką pozycję zajmowałem do połowu rzecznych sumów. Najpierw rzuciłem na prawy stok. Czekałem, aż przynęta opadnie na dno. Szarpnąłem szczytówką. A potem wolno zwijałem żyłkę. W skupieniu oczekiwałem na konkretne branie. Od samego początku czułem, że coś było nie tak. To zaczepione zielsko ograniczało właściwą pracę woblera. Tym razem rzuciłem wobler w przeciwną stronę. Teraz przynęcie pozwoliłem opaść już tylko w okolicę powierzchni dna. Przez następny kwadrans, bardzo powoli ściągałem przynętę w stronę lustra wody. Nadal nie miałem żadnego pobicia.
Skierowałem oblicze w punkt, gdzie rozchodziły się małe kręgi. Wymieniłem wobler tonący na pływającego, trochę mniejszego okonia. Machnąłem nim w okolicę już zainteresowanej kręgami mewy. Usłyszałem donośny plusk i nielicho napinając zestaw, wprowadziłem wobler w rytmiczne drgania. Od razu poczułem szarpnięcie. Natychmiast się ożywiłem. Serce mi nagle skoczyło do gardła i tłukło na miarę młota. Odruchowo zaciąłem. W jednej chwili zaczęła się jazda, jazda tylko w jedną stronę. W kołowrotku znacząco poluzowałem hamulec walki. W oczach żyłka zaczęła ubywać. Długo się nie zastanawiałem, tylko z wędką w garści skoczyłem do cumy. Kij błyskawicznie wsadziłem pod tyłek. Docisnąłem go, ażeby pośpiesznie dwoma rękoma, oderwać zamuloną kotwicę. Chwyciłem za wiosła i puściłem się w stronę odpływającej ryby. Tym razem w kołowrotku dokręciłem trajkoczący hamulec. Holująca mnie ryba na maksa napięła kij. Aż kołowrotek, jak oszalały znów zaczął terkotać. Wyregulowałem hamulec, a łódka stopniowo ruszyła z miejsca. Niczym kariolkę, ciągnęła mnie ryba!
Z wygiętym kijem siedziałem na dziobie łodzi. Zwierzę blisko powierzchni, kierowało się w stronę otwartej wody. Czułem przez skórę, że jakiekolwiek próby powstrzymania zwierzęcia, szarpanie wędką na pewno zakończą hol łódki. Co robić? Gdzie ona mnie ciągnie? Niestety, w obecnej chwili miałem zbyt słaby zestaw, by podjąć zdecydowaną walkę. Teraz zrozumiałem, że mój sukces tylko zależy od umiejętnego manewrowania wędką. W tym czasie, gdy starałem się zdusić emocje, ryba łagodnie przyspieszała i zaraz zwalniała. Miałem czas na przemyślenia. Zastanawiałem się, czy ta przeciążona żyłka wytrzyma. Po ostatnich wydarzeniach znaczący fragment zestawu chyba stracił swą ważność. Żyłka zmieniła barwę i postrzępiona była miejscami. W tym wypadku ciągnąc na siłę, nie było sensu. Cierpliwie czekałem, aż mój przeciwnik wyczerpie siły i ostatecznie podejmie walkę. Kilka metrów przed holowaną łódką woda zabulgotała. Wędka się mocniej wygięła, a potem wyprostowała. Niepokojący luz wprawił mnie w dezorientację. Łódź nagle się zatrzymała. To mój przeciwnik zdecydował o walce. Patrząc na zwisającą żyłkę, czułem, jak ze mnie zeszło powietrze. Znowu to samo!
– To mogła być rekordowej wielkości ryba – okładałem się złością. I pech ostatnio mnie prześladuje.
– O w mordę jeża, to chyba nie perkoz tę żyłkę przegryzł zębami – dorzuciłem z ironią. W dodatku dopadła mnie rozpacz. W tej sytuacji poczułem znane mi już od lat, niemiłe gniecenie w dołku. Znalazłem się z dwieście metrów od brzegu, do którego doholowała mnie ryba. Z uwagą przyglądałem się uciętej końcówce żyłki. Jakbym lupę miał w oczach i chciał tu na miejscu coś zobaczyć. Tę żyłkę dawno już powinienem wymienić na świeżą! Zawróciłem łódkę. To było bolesne doświadczenie. video - od wielu lat obserwuję tę rekordowej wielkości rybę. Twoim zdaniem, co to jest i ile ma długości?
W miejscu brania ponownie opuściłem kotwicę. Głęboko westchnąłem, starałem się uspokoić. Wkoło mnie chciałem, by zapanowała cisza. Przez kilka kolejnych minut uważnie obserwowałem powierzchnię wody. Podświadomie wracałem myślami do tego, co tu przed chwilą się wydarzyło. No, cóż, stało się, stało i teraz się nie odstanie. Już nie ma co, płakać nad rozlanym mlekiem. Starałem się skupić nad wędkowaniem. Rozejrzałem się w koło. Wzrokiem sięgnąłem kręgów pozostawionych przez pluskające się małe ryby. Zza trzcin dochodził irytujący rechot żab. Utwierdzał mnie w przekonaniu, że pluskające rybki również naśmiewały się ze mnie.
– Śmiejcie się, śmiejcie, zaraz szczupak podpłynie, to zobaczymy, kto wtedy będzie się śmiał. Cięższego sprzętu zwykle używałem do połowu największych ryb słodkowodnych. Zawahałem się, jednak z pokrowca wyjąłem mocniejszy spinning. Oprócz większej wagi wyrzutu przynętą ten kij również zaopatrzony był w trochę większy kołowrotek z dużym zapasem mocnej plecionki. Częstokroć łowiłem na niego w rzekach przeciętnej wielkości, trzydziestokilogramowe sumy. Nad Wisłą, Bugiem lub w Pogorzelcu nad Narwią na pewno już złowiłbym jakąś maciorę. No i co z tego, gdy w tej chwili byłem tu na Nawiadach i w efekcie nic nie złowiłem. Wkoło mnie zapanował błogostan, który mi wydał się podejrzany. Może „ktoś” wcześniej zakłócił tu ciszę? Przede mną mogli tu być rybacy lub kłusownicy. Równie dobrze ten spokój, można przypisać wielkiej rybie. W głowie pojawiły mi się przeróżne myśli.
Podobne zjawisko jakby „martwej ciszy”, wielokroć obserwowałem w okolicznych rzekach, dalej ciągnąłem wątek. Tak, tylko między monumentalnym sumem a największym szczupakiem jest spora różnica. Otóż nie każdy o tym wie, że największy rekordowy szczupak tzw. pospolity, osiąga wagę co najmniej trzykrotnie mniejszą niż rekordowy sum. Notabene, sumy tzw. europejskie osiągają dwa metry długości i ponad sto kilo wagi (maksymalnie 5m i ponad 300kg). Sum jest wybitnym drapieżnikiem i poluje na różne gatunki ryb. Jest kanibalem i wbrew pozorom większość zdobyczy to małe rybki. Z moich doświadczeń wynika, że jednak żarłoczność suma przekracza chyba nie tylko wędkarskie wyobrażenia. W żołądkach przeciętnych wąsaczy trafiały się średniej wielkości bobry, częstokroć dorosłe piżmaki czy kurki wodne. Niczym śmieciarki, sumy pochłaniają wszelką zanętę na białą rybę. W okresie wiosennym chętnie zbierają z powierzchni jętkę. Z dna wykopują ochotkę i inne, żyjące tam stworzenia. Nie przeszkadzają im opancerzone ślimaki. Sumy przepadają za owadami, pijawkami oraz rakami, szczególnie w okresie, gdy te ostatnie zrzucają pancerz.
W trakcie ostatniego zwijania żyłki zrozumiałem, że to miejsce jednak powinienem opuścić. Ostatnie branie zapewne było przypadkowe, to się zdarza, więc „szczęścia” powinienem szukać gdzie indziej. Wtenczas, gdy do wypełniającej się głowy wątpliwościami, ze smętnego zamyślenia, raptem wyrwał mnie „bombowy” atak. Błyskawicznie zaciąłem.
– Jest! Jest – kwiliłem – proszę o tego samego, co mi się zerwał, a przynajmniej podobnego szczupaka – syczałem przez zęby – na Wszystkich Świętych – ze ściśniętym gardłem, zaklinałem się falsetem. W odpowiedzi na gwałtowne szarpanie wędką jeszcze raz zaciąłem. Aż kołowrotek zafurczał. Rozpromieniony żywo skoczyłem do cumy. Pośpiesznie wydobyłem kotwicę. Brawurowo wygiąłem kij. Brzdąkająca żyłka transmitowała uwagę o nadwyrężeniu zestawu. Gwałtownie miotający się szczupak stawiał się „okoniem”, rzucał się, ciskał na lewo i prawo. Za wszelką cenę chciał się uwolnić, próbował wypluć żądlący go wobler. Jak diabli targałem kijem. Słyszałem, gdy tylko z małymi przerwami sprzęgło gwizdało. I abarot zwijałem nadmiar wysnutej żyłki. I jeszcze raz uparcie powtarzałem tę czynność, aż wreszcie ryba z dużym oporem ruszyła w moim kierunku. Jeszcze dziesięć metrów, jeszcze z pięć.
– O, już ją widzę. Jest ładna sztuka, byle mi teraz się nie zerwała – gmerałem. Jednostajnie i wolno, jakby pod prąd rwącej rzeki przez cały czas napiętą wędką ciągnąłem za mordę wzdłuż łodzi dziwnie flegmatycznego szczupaka. W skupieniu obserwowałem intrygującą lekko zahaczoną kotwiczkę. Na ten widok przemknęły mi czarne myśli. Pech czy sukces?
– Jeszcze brakuje, by właśnie teraz on mi się zerwał – zacząłem krakać. Mocno chwyciłem podbierak i płynnym ruchem zdecydowanie zagarnąłem szczupaka. Uniosłem obręcz i błyskawicznie wtaszczyłem go do wewnątrz łodzi.
– Yes! Yes! Yes! Niby tłoki w cylindrach spalinowego silnika na przemian eksplodowały moje pięści. W matni na dnie łodzi miotał się okazały zębacz. Był mój i tylko mój! Natychmiast chciałem wyrazić to szczęście i wszystkim pokazać, co mi się przytrafiło. Wyrwać się z ciała, z ciasnej i dusznej skorupy i z otwartymi rękoma, wzorem strumienia fontanny trysnąć w przestworza, by podziękować Bogu za taki dar. Chciałem oznajmić wkoło:
– To ja złowiłem tego szczupaka!!!
Ze skrajnej melancholii wpadłem w stan uniesienia, niezwykłej radości. Czułem ulgę i odprężenie. Albowiem, gdzieś tam zakotwiczone miałem obawy co do awangardowej pracy moich wabików oraz bezwzględnej techniki użycia ich. Może nie był to największy szczupak, jakiego w swym życiu złowiłem, ale też nie był mały. Cieszyłem się, jako że w danej chwili złowiony okaz, kolejny raz przypieczętował żelazne twierdzenie o niezawodności moich ręcznie robionych przynęt oraz technice połowu na nie.
Zerknąłem na zegarek. Chyba najwyższy czas już przerwać tę hipnotyczną pasję, zresetować się i jechać do Warszawy. W tętniącym życiem długiego dnia czerwca było sporo czasu do zachodu słońca. Otóż pragnienie odkrywania zajmujących łowisk i chęć dalszego wędkowania druzgotały w mojej głowie dotychczasowe ustalenia. We mnie ścierały się przeciwności. Ważyłem za i przeciw. Wpatrując się we wskazówki zegarka, które bezlitośnie pokazały niedzielną godzinę siedemnastą, czułem przez skórę, że jednak muszę opuścić ten klimat. Na dokładkę czekała mnie do przystani około godzinna solidnego wiosłowania podróż. Chciałem spokojnie spakować się i wcześnie położyć spać. By wypoczęty usiąść za kółkiem. Jak diabli szkoda mi było, może następnym razem.
Z żalem opuszczając jezioro Nawiady, solą w oku był mi ostatni złowiony szczupak. I coraz bardziej byłem przekonany, jak zwał tak zwał, „jego również powinienem wypuścić”. Z drugiej strony chciałem się przecież pochwalić. Czy w naszych czasach to zdrowy odruch? Z punktu widzenia dzisiejszych doświadczeń wiem, że nie warto się niczym chwalić! Nawet rybą złowioną. Po przedostaniu się kanałem z Nawiad do mojtyńskiego jeziora, napotkany wędkarz zrobił mi fotkę. W okolicy przystani uwolniłem szczupaka i tym akcentem zakończyłem swoje weekendowe Eldorado.
W dniu wyjazdu niepewną ręką się ogoliłem. Popijając gorącą herbatą, dokończyłem ostatni posiłek. Posprzątałem po sobie i okiem po raz ostatni rzuciłem na pokój. Opłaciłem należności za pobyt i pożegnałem sympatyczne kierownictwo schroniska. Żałośnie spode łba zerkałem w stronę mojtyńskiego jeziora. Zawahałem się, tak bardzo chciałem tu jeszcze zostać. Obładowany manelami, powoli zmierzałem w stronę parkingu. Skruszony, przez okno mojego auta, wzrokiem odprowadziłem spokojną, sino-granatową powierzchnię jeziora Mojtyny. Stopniowo dodając gazu, ruszyłem do domu, w stronę Warszawy.
Następnego dnia rano, przeklęty budzik nie dał mi spać. Gdy żona zwlekła mnie z łóżka, trudno mi było uwierzyć, że już muszę pędzić do pracy. Weekend się skończył! Rozsadzał mą głowę piekielnie skrzeczący klangor mojej starej. Co ja bym dał, ażeby ta baba rano ćwierkała lub zamiast budzika usłyszeć głos kołowrotka, a nawet pisk dulki. Zaciągając się miejskim powietrzem, nie czułem zapachu lasu. Czar prysł i moje szczęście wyciekło przez palce. Przetarłem zaspane oczy i pomyślałem o następnym weekendzie, wypadzie na ryby. A może nad Wisłę albo nad Narew do Pogorzelca na sumy? Nie, nie, jeszcze nie, wykrztusiłem. To nie ten klimat. We mnie nadal toczyło się przecież mazurskie życie. Myślałem wciąż o zacisznym schronisku, w którym mogłem naprawdę się wyspać. Miałem potrzebę „spacerowania” łódką, łowienia szczupaków, oglądania osobliwego obszaru „patelni” i dalszych uroczysk za wyspą bobrową. Wzrokiem chciałem przeszywać przejrzystą toń i tam, wśród bajecznych obszarów wody oglądać snujące się ryby. W łazienkowym lustrze widziałem lawinę fragmentów scen ostatnich eskapad. Głęboko w głowie utkwił mi kontrast styczności błękitu nieba z szuwarem soczystej zieleni oraz godne podziwu ryby z jeziora Nawiadki. Moje ciuchy dogłębnie przesiąkły tamtym powietrzem. Mrużąc oczy nad zlewem, wspominałem koncertowe trele ptaków z enigmatycznej wyspy. Pragnąłem jeść na śniadanie świeżo usmażone i pachnące dzwonka szczupaka. Czułem niedobór ambrozji tworzony z wiejskich jaj. I przede wszystkim brakowało mi wyjątkowo chrupiącego, mazurskiego chleba z masłem, którego dziś nie ma. Topiąc twarz w garściach śmierdzącej chlorem zimnej wody, stopniowo studziłem swoje emocje oraz marzenia o pozostaniu na zawsze, tam na Mazurach. Do stanu teraźniejszości przywróciło mnie stukanie za ścianą. To jakiś kretyn o piątej rano zaczynał remont swojego mieszkania. Powoli docierało do mnie, że moje pragnienia są bardzo odległe i naprawdę już muszę gonić do pracy. Zmuszony byłem niuchać ohydne powietrze z warszawskiego blokowiska, pochłaniać wyziewy zakładów przemysłowych oraz samochodowe spaliny, słuchać nad łbem ryczących silników samolotowych i jazgotu sunących po szynach tramwajów. Przed oczami miałem tak zwany kotlet, czyli ścisk spoconych ludzi w komunikacji miejskiej zmieszany ze smrodem tanich perfum i przetrawionego alkoholu. Przerażał mnie tłum społeczeństwa nadciągającego spoza Warszawy, w sklepach i na ulicach. Na myśl o przytłaczającym rejwachu w zakładzie pracy, „wyścigach szczurów”, ludzi skaczących sobie do gardeł robiło mi się niedobrze. Spalały mnie w bloku przewlekłe remonty za ścianą, sygnał pędzącej nocą karetki oraz dyfuzja głośnej muzyki. To naturalnie toksyczny eden, metropolitarna rzeczywistość mojej stolicy.
P. s.
Na skutek rozwoju niepohamowanego przemysłu, zaniedbań gospodarczych czy świadomego niechlujstwa, dziś odczuwalne są wyraźne zmiany. Aby zrozumieć, co napisałem, trzeba byłoby tam być i zobaczyć, głęboko odetchnąć, zaczerpnąć wody, posmakować. Wizja obrazu to tylko element jednego ze zmysłów. Zatem nawet najlepsza kamera nie odzwierciedli zapachu kwiatów czy chłodnego i wilgotnego klimatu lasu. Na żadnym nośniku nie można utrwalić właściwego kontaktu, ekspresji tamtego świata. Toteż tłumaczenie ślepemu, jak wyglądają kolory, mija się z celem. I w tej chwili odpowiedz mi czytelniku, czy zrozumiałeś, co napisałem? Czy ktoś mi odpowie, co straciliśmy, a co dziś jeszcze mamy?
Najnowsze komentarze